top of page

Indie północno-wschodnie 2017

Jest trochę zdjęć i filmików na dole,

a na końcu opis -  wspomnienia

  Miasta i miasteczka, ulice i bazary i oczywiście - ludzie

 

Wioski i oczywiście - ludzie

Klasztory, świątynie, przyroda i oczywiście - ludzie

Festiwal festiwali w Kisama, przy okazji -wojsko  i policja

Indie północno-wschodnie 2017

Po raz pierwszy podróżowałam  nie samotnie, ale z małą grupą, na wyjazd zorganizowany. Po raz pierwszy też pojechałam do Indii. Indie mnie nie fascynują, zdecydowanie wolę afrykańskie klimaty. Podjęłam decyzję, bo w programie było poznawanie oryginalnych plemion, a to lubię. Rejon północno-wschodni sugerował, że odwiedzę dalekie strony i nie koniecznie typowo indyjskie, a bardziej birmańsko-tybetańskie. To zadecydowało. Do wyjazdu  się przygotowałam: kupiłam mapę  i przewodniki, szperałam w Internecie, czyli wiedziałam,   co warto zobaczyć.

Zachorowałam i dopiero w ostatniej chwili mogłam podjąć decyzję: jadę.

Podzielę się z wami wspomnieniami.

Zaczęliśmy od Delhi (nie licząc Moskwy). Internet już przed wylotem podawał niepokojące informacje o smogu:  z powodu trującego i gęstego smogu władze Delhi ogłosiły stan zagrożenia zdrowia, odwołano wszystkie zajęcia w szkołach, a służby medyczne apelowały o niewychodzenie  z domu. W takiej sytuacji cudem wylądowaliśmy, a gęstość powietrza i jego toksyczność natychmiast dały mi się we znaki. Spędziliśmy w tym mieście noc, aby załatwić formalności wymiany pieniędzy i powłóczenia się po ulicy składającej się, głównie,  ze straganów. To fajnie. Ja co prawda jeszcze chciałabym zwiedzić Delhi, miałam jednak świadomość, że nic z tego. Trudno. 

Do “prawie” stolicy  Assamu (stolica Dispur zajmuje część tego miasta), czyli Guwahati (nazwa pochodzi od “targ orzechów betelu”, znanych mi  z Papua Nowa Gwinea), dolecieliśmy samolotem.  Wiem, że to miasto  też warte jest zwiedzenia (liczne świątynie, muzeum), jednak program tego nie przewidywał – to też wiedziałam.

Wynajęte samochody miały nas przez  3 tygodnie obwozić po  Indiach północno-wschodnich, zwanych “siedem sióstr”, czyli stanów. Odwiedziliśmy: Arunachal Pradesh, Assam i Nagaland. Wyczytałam, że w tym rejonie żyje ok. 100 plemion, o których będzie później.

Pierwszy cel:  Dirang w stanie  Arunachal Pradesh, do którego nadal wymagane jest  zezwolenie na wjazd.  Nazwę stanu tłumaczy się jako ”ziemia oświetlona wschodzącym słońcem” i jest to prawda! Droga była męcząca, kamienista, wśród gór i licznych wzgórz, z daleka widoczne były czasami łąki wysokogórskie, a obok przydrożne, ubogie chaty z brzydkimi blaszanymi dachami. Mijały nas liczne samochody wojskowe. Rejon ten jest terytorium spornym między Chinami a Indiami, z którymi graniczy na północy. Obserwowani z samochodu ludzie - dla mnie - egzotyczni: kolorowy ubiór, skośnoocy, jak ci w niedalekim Tybecie. Często przy “obróbce” kamieni pracowały w maskach kobiety,   rozłupując kamień młotkiem na kruszywo budowlane.

...

Drogą przez przełęcz Sela („Brzeg góry”,  Se – oznacza brzeg, a la- góra), ok. 4200 m.n.p.m.,  mieliśmy udać się do miasteczka Tawang. Mały spacer na przełęcz z jeziorem (zwanym “Rajskim”), barami (można się ogrzać gorącym “czajem”) i budowlami świątynnymi oraz pomnikami dawał mi się we znaki:  trzeba było iść wolno, wiał silny wiatr, ale świeciło słońce -   wokoło krajobraz ze szczytami w śniegu, taki to raj blisko nieba na ziemi.

Bardzo ciekawa jest historia tzw. “żelaznego mostu”  Mukto Chag (żelazo) - zam (most) zbudowanego przez pewnego budowniczego w XV w. Był prekursorem konstrukcji w tamtym czasie, a jego motywację stanowiła chęć pomocy ludziom w łatwym przekraczaniu rwących  rzek. Most stary, chociaż z zewnątrz – jak nowy (obok zresztą jest drugi – nowy) był pierwszym w rejonie Tawang (w wiosce Mukto) i jest jedynym tego typu w Indiach (inne są  w Tybecie, Bhutanie i Nepalu). W sumie było ich ok. 100.  Miejscowi ludzie uważają , że most potrzebuje modlitw, aby wydłużyć jego życie.  Nawet  dzisiaj oferują modlitwy w miejscu pracy z metalami.. Warto poczytać całą historię powstawania mostu, zbierania funduszy i oznak „boskości”. Ciekawe.

Tawang to miasteczko zwane “Małym Bhutanem” wschodnich Indii, które zamieszkują ludzie z plemienia Monpa. W tym rejonie jest wiele  świątyń i klasztorów, dlatego jest warte odwiedzin. Leży na wysokości ok. 3000 m.n.p.m. Główna ulica to bazar i liczne hoteliki. Szkoda, że mieszkaliśmy daleko; ja lubię chodzić i poznawać ludzi, ale  ok. 17:00 wolałam już wrócić do (niezłego) hotelu “Radiance”, bo droga z miasta po schodach nie sprzyjała powrotom  po ciemku, przynajmniej dla mnie.  

...

Tawang był historycznie częścią Tybetu. Tybet, jak wiadomo,  stracił niepodległość w 1950 roku i został włączony do Chińskiej Republiki Ludowej,  a Tawang stał się punktem spornym między Indiami a Chinami. Podczas wojny chińsko-indyjskiej w 1962 roku Tawang na krótko przeszedł pod chińską kontrolę. W rejonie są liczne pomniki przypominające tę wojnę. Zatrzymaliśmy się (Nuranang – 25 km od Tawangu) przy pomniku  strzelca Jaswanta, który pokazał swoją waleczność,  zatrzymując samotnie najeźdźców z Chin przez 72 godziny i pozostał na swoim stanowisku na wysokości około 3 000 m. Sprytnie umieścił broń w różnych miejscach w taki sposób, że Chińczycy sądzili, iż na stanowisku jest wielu żołnierzy. Dopiero po  trzech dniach  dowiedzieli się, że jest tam tylko jeden człowiek, więc zaatakowali i Jaswant został zastrzelony. Został bohaterem, niektórzy uważają go za świętego.

...

Apatani nie wiodą trybu nomadycznego, tylko osiadły. Słyną z ekologicznej uprawy (podobno nie wycinają lasów?) i są ekspertami w zakresie  wydajnego rolnictwa bez pomocy  zwierząt i maszyn (?). Ich liczebność szacuje się na 26 tys. osób. Posługują się językiem należącym do grupy tybeto-birmańskiej. Swoje zwyczaje przekazują ustnie, bo nie ma słowa pisanego. Żyli w bardzo prostych bambusowych chatkach wzniesionych na pionowych drewnianych palach, tworzących gęste osady zwane bastis, obecnie czasem jednak zastąpionych przez  cegłę (np. w wiosce Hong). Zawsze centrum domu służy nie tylko jako kuchnia, w której gotuje się jedzenie nad ogniem, ale także jako miejsce spotkań i rozmów. Nad paleniskiem wiszą bambusowe maty, na których suszy się  drewno, a przy ogniu  grzeje się w garnku potrawa czy czajnik.  Jest to pomieszczenie ozdobione garnkami, plecionymi koszami i też czaszkami ofiarnych zwierząt  oraz innymi dekoracjami (np. tykwami). W takim miejscu właśnie jedliśmy pyszny (choć drogi) posiłek.  

Apatani posiadają  w wiosce instytucje  rad różnego typu, zwane buliang, grupujące  osoby starsze podejmujące decyzje, aktywne osoby w średnim wieku wcielające te decyzje w życie oraz młodych, służących jako pomocnicy. Inną instytucją jest patang - rodzaj  klubu, zrzeszającego młodzież. Typową i rzucającą się w oczy rzeczą w wioskach  są: baba i lapangi. Baba to  drewniane słupy konstrukcyjne  wzniesione we wsi  niemal przy każdym domu. „Wisiorki” na słupach informują o ilości synów gospodarza. Lapangi  budowane w pobliżu baba są używane jako tradycyjne platformy. Na platformie  (te stare drewniane są wpisane na listę UNESCO) zbiera się rada mężczyzn omawiająca ważne sprawy społeczeństwa.

Apatani zachowują tradycyjne wierzenia animistyczne, określane przez nich jako Danyi – Piilo (Donyi Polo  czyli kult Słońca i Księżyca). Wierzą, że w celu odwrócenia nieszczęść trzeba przebłagać złe duchy za pomocą ofiar ze zwierząt,  takich jak kurczaki, krowy i inne zwierzęta domowe. Przy domach widziałam też  kapliczki z bambusa, czasem  z krwią i ze skorupkami jaj oraz piórami, aby zadowolić duchy i chronić członków rodziny mieszkających w danym domu. Składanie ofiar wiąże się również z takimi okazjami, jak np. śluby, kiedy zabijano 70 kur, a ich krwią smarowano próg spichlerza w celu pomyślności. Szamani używają mocy, aby leczyć chorych.  Czasem jest on przetrzymywany w specjalnym odosobnieniu, albo wyzdrowieje,  albo nie. W celach uzdrowienia z ciężkiej choroby były stawiane w wiosce dziwne elementy ozdobione piórami kurzymi i skorupkami jaj. Zmarłego chowano na równie dziwnym cmentarzu, który posiadał konstrukcje  „wieżowe” z półkami, ozdobione m.in. rogami byków.  Byliśmy też  na wzgórku wśród skałek,  gdzie zlokalizowana była historyczna jaskinia Taj Lampii. To miejsce służyło jako izolatka dla chorych. Zobaczyłam też „święty las”,  można do niego wchodzić i nie ma takiego charakteru jak np. w Kamerunie.

A teraz najważniejsze. Kobiety Apatani ( te starsze) noszą tatuaże twarzy i masywne kolczyki (okrągłe czarno-brązowe bolce bambusowo-skórzane (?), zwane ”yaping hurlo") w nozdrzach, które monstrualnie rozdymają nos. Tego rytuału zakazano w1970 r. Tradycja  wynika z tego, że  kobiety te były najpiękniejsze w całym stanie i mężczyźni z innych plemion często je kradli, więc mężczyźni celowo je szpecili. Tatuaż składał się z linii pionowej od czoła do  czubka nosa i pięciu linii prostych na podbródku.  Wykonywano go 10-letniej dziewczynce ( nazywa się tippei) przy pomocy atramentu składającego  się ze świńskiego tłuszczu zmieszanego z sadzą.

Starsi mężczyźni Apatani mają  również mały tatuaż w kształcie litery T na podbródku, a swe dość długie włosy upinają w koczek nad czołem przetykając przez włosy fantazyjną długą igłę.

 ...

 

Potem pojechaliśmy w kierunku Along  w rejon  zamieszkiwany przez plemię Adi, które dzieli się na podgrupy plemienne Minyong, Galong, Bori, Shimon i inne.  Oczywiście były stopy (zjadłam super samosy na obiad)  i spacer “na skróty” przez most Tadak Dulom (170 m), z którego były wspaniałe widoki: woda, chatki, zieleń i mgła.  Na drodze też się działo: przechodzili interesujący ludzie, samochód wiózł piękne duże liście na pokrycie dachów i po raz pierwszy zobaczyliśmy  wypadek – ciężarówka stoczyła się z drogi. Odwiedziliśmy też wioskę Hokom. Celem podróży miało być miasto Along. Niestety do Pasighat (jest najstarszym miastem Arunachal) było daleko (może warto go odwiedzić?).

 

Do Along  przyjechaliśmy już po ciemku. Wokoło hotelu (“Hotel West”) były sklepiki, ale  pieszo można było dojść do marketu. Oczywiście poszłam - z latarką. Niedaleko hotelu była (cały czas zamknięta) świątynia pogańska wyznawców Słońca i Księżyca - Albe Atoka.

Najfajniejsze zawsze jest spotykanie ludzi i rozmowa z nimi: zawsze pomocni i ciekawi. Kolacje zjadłam  “na mieście”, a na śniadanie kupiłam jajka ugotowane na twardo.  

Następnego dnia miało być to, co najważniejsze: odwiedziny w wioskach:  Jirdin, Paya, Kaying i Kabu. Zacznę od Kabu,  ponieważ droga prowadziła .in..  przez  ponad 70-metrowy wiszący most, wykonany z trzciny i bambusów. Odważyłam się przejść po tym wiszącym wysoko nad rwącą rzeką, dziurawym hamaku. Ale nie żałuję, bo wioska była warta odwiedzenia, chociaż życie w wiosce toczyło się normalnie, jak gdyby nic. Mieliśmy lokalnego przewodnika. Weszliśmy do  domu posiedzeń  ozdobionego czaszkami zwierząt. Zaproszono nas do chaty z paleniskiem i dekoracjami podobnymi, jak w wioskach k. Ziro. Był też kot i pies. Poczęstowano wszystkich herbatą.  Na prośbę gospodyni, poproszono mnie o przebranie się w ludową spódnicę i założono  korale, po czym odbyła się  sesja zdjęciowa.  Było to zabawne.

...

 

Wyspa Majuli (stan Assam) na Brahmaputrze uważana jest za  największą rzeczną wyspę świata. Uwaga - ciekawostka: rzeka Brahmaputra jest jedyną rzeką w Indiach mającą  nazwę rodzaju męskiego! O wyspie informują wszystkie przewodniki, więc dużo wiedziałam, ponadto koleżanka odwiedziła ją rok wcześniej i bardzo jej się podobała.

 

...

Jednak wszyscy odwiedzają wyspę ze względów na  obecność wisznuickich klasztorów, zwanych satrami, z których każdy słynie z innych tańców i rytuałów. Każda satra to osobny, barwny i piękny świat poświęcony religii. Przewodniki podają, że jest ich w sumie 22 satry. Odwiedzona przez nas Auniati charakteryzuje się tym, że można tutaj posłuchać śpiewów mnichów z talerzami i bębnami oraz popatrzeć na tańce. Wieczorny występ jednak mnie nie zachwycił. Ciekawostką jest to, że mnisi przebierają się za kobiety, a w ogóle  skojarzenia same się nasuwają: uroczy chłopcy, piękni młodzi mężczyźni, starcy są też. Około 9:30 rano w dużej sali posłuchaliśmy niezwykłych pieśni sakralnych, których nazwy nie pamiętam i piękny głos mnicha uderzającego talerzami. Do modlitwy dołączyli się inni. To było fajne. Jeden z młodych długowłosych mnichów oprowadzał nas po pomieszczeniach, gdzie mieszkają, widziałam też jak chłopcy się uczą. To olbrzymi kompleks budynków, a wokoło malowidła i posągi sakralne. Jest tu czczony  Kriszna (podobno nawiedził wyspę!) wcielenie Wisznu, potężnego boga skłonnego jednak do tańca i miłosnych swawoli.  I tak to wyglądało.

...

 

Kolejne miasto to Sivasagar (stan Assam). To ciekawe, historyczne  miasto. Sporo czytałam o nim w przewodnikach. Tutaj  słynni Ahowie pochodzący z Birmy rządzili przez prawie sześćset lat. Królowie Ahomów  interesowali się budowaniem różnych świątyń, poświęconych różnym bóstwom, miasto to było stolicą królestwa Ahom od w XVIII w. aż do czasu Brytyjczyków. Nazwa Assam wywodzi się od dynastii Ahom.

 

Zaczęliśmy od obejrzenia trzech starych świątyń, których w tej okolicy nie brakuje.

...

 

Ładne jezioro otoczone jest parkami i trzema (oczywiście) świątyniami. Na tyłach świątyni Szivadol jest pasaż i mogłam podziwiać przyrodę. Na rozległym terenie znajdują się  świątynie  poświęcone bogu Sziwa (właśnie Szivadol),  Wisznu (Visznudol) i Bogini Devi w odmianie Durga – podobno (?), czyli Devidol. Sama Szivadol jest imponująca już od samego wejścia, nie tylko jako budowla, ale i ze względu na ludzi. Nie muszę pisać, że wchodzi się bez obuwia. Wierni dotykali ręką progu świątyni i uruchamiali dźwięk dzwoneczkiem; dzwoneczków wisiało mnóstwo. To sygnał, że się wchodzi do świątyni  i odwiedza boga, zupełnie tak samo, jak się dzwoni do drzwi wchodząc do czyjegoś domu.  W ciemności przy ołtarzu siedział kapłan i święcił osoby i dary, z którymi oni przyszli. Panowała atmosfera tajemniczości. Idąc ładnym parkiem dotarłam do następnych świątyń. Towarzyszyła mi studentka,  to ona mi sporo  wytłumaczyła i pokazała. Zostałam też wyświęcona, pomalowana i obdarowana symboliczną pamiątką - bransoletką.

...

 

Nagaland

...

 

 

Każde plemię ma  odrębne zwyczaje i  język. Najbardziej egzotyczne to plemię Konyaków, którzy są największym plemieniem wśród Nagów i mówią lokalnym językiem - Nagamese. Byli to łowcy głów. Polowanie na głowę było przywilejem mężczyzn. W trakcie wyprawy przeciwko innym plemionom lub sąsiednim królestwom albo  w trakcie konfliktu  “o miedzę”, czyli o ziemię - Konyakowie zabijali, by zdobyć odpowiednią liczbę głów. Wierzono, że polowanie na głowę może zwiększyć też ilość plonów. Kobiety również zachęcały mężczyzn do podjęcia polowania na głowę jako warunek  do zawarcia małżeństwa. Niejednokrotnie ścinano głowy na okoliczność: budowy chaty, śmierci króla czy narodzin dziecka itd. Łowca miał prawo do specjalnych ozdób i tatuaży (setadeupu) w zależności od liczby ściętych głów. Podobno za ścięcie jednej głowy  dostawało się tatuaż na twarzy, dopiero przy następnych – na torsie i plecach. O liczbie trofeów stanowiły też naszyjniki w postaci małych główek z brązu. Można było dzięki temu policzyć, ile kto ściął głów. Współczesne takie naszyjniki można było kupić na festiwalu, o którym będzie potem.  Głowa stanowiła więc trofeum. Dlaczego głowa?  Ponieważ to w głowie „mieszka” rozum, wzrok, słuch, smak, wierzyli przy tym, że przejmują moc i duszę zabitego. Głowy wieszano na rytualnych drzewach ustawionych przy wejściu do każdej wsi. (Niektórzy mówią, że  nabijano je w całości na kaktus, ptaki wydziobywały mięso aż zostawała biała czaszka.) Później głowy zabierano do wiosek, a była to określona ceremonia… dużo by pisać...

Od kiedy trwała praktyka polowania na głowy - tego nikt nie wie. Została oficjalnie zakazana  w 1960 r., praktycznie trwała do 70-tych lat XX w. Pokaz tańca Konyaków na festiwalu doskonale opowiadał o tym rytuale. Tam jeszcze pokazywali odcięte dłonie! W tej chwili, paradoksalnie, Nagaland jest znany jako  "najbardziej baptystyczne państwo na świecie", 70% Nagów jest Baptystami. Zgadza się – kościołów tego wyznania jest mnóstwo. Kiedyś  wierzyli w jednego boga, nazywając go Kay wang. Symbolem Konyak stał się  ptak, żółtodzioby dzioborożec (dhanesh), któremu oddawano cześć jako posłańcu boga. W przeszłości zaszczyt noszenia piór dzioborożca przysługiwał tylko najlepszym i nadawany był przez króla lub radę starszych.
Jak czytałam o łowcach głów, to przypomnieli mi się Papuasi - ludożercy, którzy dodatkowo cenili sobie serce za odwagę. Tylko, że oni  niszczyli wroga, zjadając go (mózg, serce).

...

 

Z Longwa do miasteczka Mon jest ok. 40 km

...

Na trochę wpadliśmy do Ungmy -  zabytkowej sporej  wioski położonej zaraz za  Mokokchung. Ungma jest jedną z najstarszych wiosek plemienia Ao Naga. Tutaj podziwialiśmy stary i kolorowy  bęben, analogiczny jak w wiosce Longwa, zlokalizowany w kompleksie tradycyjnych budowli  z ciekawymi dachami i elewacją pełną rzeźb. Był też inny ciekawy budynek z 1935r. , a obok bęben. Miasteczko jest podzielone na dwie części, a pośrodku nich stoi duży  kościół Baptystów. Na obrzeżach - piękna przyroda - park.  

 

Festiwal-festiwali - Kohima

...

Czekaliśmy na przylot prezydenta. Czerwony dywan też czekał. Wreszcie nadszedł w obstawie, a chór szkolny odśpiewał hymn. Były przemówienia: prezydent mówił krótko i zwięźle, inni  ciut przynudzali, ale najfajniej wypadł wódz wygłaszający “speach” w języku sobie znanym. Pani z głośnika w języku angielskim tłumaczyła, co się działo na arenie: wchodziły poszczególne zespoły taneczne reprezentujące poszczególne plemiona. Taniec Konyaków (jak już pisałam) wyraziście pokazywał, jak to z głowami bywało. Działo się. Wokoło było bardzo kolorowo. Występujący  i widownia nosili regionalne stroje przyozdobione piórami, kłami, maczetami, koralikami…. Było cudne chóralne Alleluja, a na zakończenie znowu hymn w wykonaniu orkiestry wojskowej. Nadeszła pora na przerwę obiadową, w trakcie której poszłam w obchód chat, aby najpierw coś zjeść (ale ryżowe piwo  “nie wchodziło mi”), a potem popatrzeć na bawiących się przy chatach. Było sporo turystów. 16 plemion = 16 chat (?) =16 zespołów(?). Nawet nie usiłowałam zapamiętać. O, pamiętam ze zdjęć: Garo, Khiamniungan i Kachari, nie mówiąc o Konyakach. W pewnym momencie zrobiło się zamieszanie, panowie ubrani na czarno kazali zrobić przejście i usunąć się. Kolorowy zespół tańczył, a pan uderzający w olbrzymi  bęben przysłonił mnie,  ja zostałam z grającymi i oklaskującymi nadchodzącego prezydenta, który przeszedł koło mnie,  uszedł około 2 metrów i stanął. Po czym odwrócił się, spojrzał na mnie  i podszedł wyciągając rękę. Nastąpiła króciutka wymiana grzeczności  po angielsku,  bezpośrednie spotkanie zrobiło na mnie spore wrażenie. Było mi bardzo miło. A potem kontynuowałam zwiedzanie okolic festiwalu analizując również - co kupić.

...

 

Ostatnią atrakcją wycieczki  miało być safari w Parku Kaziranga, (stan Assam) słynącego z  jednorogich nosorożców.  W 1985 r. park został wpisany na listę  UNESCO.

Występuje tu roślinność sawannowa (trawa o wysokości około 6 metrów) i dżungla. Metodą na oglądanie zwierząt jest poranna (lub wieczorna) przejażdżka na słoniu (lub odkrytym samochodem). Myśmy nie mieli wyboru – po południu i samochodem, a szkoda. Koleżanka twierdziła, że safari na słoniu (słoń może podejść bliżej i nie robi hałasu) o wschodzie słońca jest  najlepsze na podglądanie natury, bo budzi się życie i można zobaczyć mnóstwo (w sumie jest ich ok. 300 gatunków) wspaniałych ptaków (m.in hubarka bengalska, ptak trudny do zobaczenia – okaz rzadki).
Najbardziej efektowne z występujących tu zwierząt są nosorożce indyjskie, których jest tutaj ok. 1500 (2/3 populacji). Nosorożce zostały wytępione z powodu cennego rogu,  .in.. składnika chińskich leków, również jako afrodyzjak. Park jest schronieniem też dla dzikich słoni  (nie widziałam – tylko jednego na łańcuchu oraz dwa prowadzone przez człowieka), bawołów azjatyckich i wielu innych zwierząt. Tylko szczęśliwcy mogą trafić na tygrysa bengalskiego (jest ich ok. 70 szt.). Myśmy nie należeli do tych szczęściarzy. Trafiły nam się szczęśliwie – nosorożce, małpy, bawoły, dziki i antylopy różnego rodzaju oraz parę kolorowych ptaków. Ale to nie było najlepsze safari.

Jeszcze na koniec wspólna kolacja w drogiej knajpie Iora w Khetri – Kaziranga; (chyba nieźle trafiłam, bo jedno z tańszych dań to pierożki momo – smakowały rewelacyjne - za ok 200 rupii z marżą - normalnie średnio 70 rupii). Zawsze to coś innego,  chociaż, podkreślam, nie ma jak kontakty z „normalnymi” ludźmi w barach ulicznych.

 

Za wszelkie nieścisłości w tekście – przepraszam. A jak ktoś coś dopowie, to będę wdzięczna.

Dobrze, że pojechałam!

 

  • s-facebook
  • Twitter Metallic
bottom of page