
Botswana i Zimbabwe - 2012r.










W 2012 r. postanowiłam zachwycić się pięknem przyrody i zobaczyć cuda natury powszechnie podziwiane przez turystów, czyli deltę rzeki Okavango w Botswanie i wodospady Wiktorii na granicy Zambii i Zimbabwe. Te dwa miejsca stosunkowo łatwo odwiedzić w trakcie jednej eskapady, kraje graniczą ze sobą, a przekraczanie granicy Botswany nie wymaga wizy. Jak zwykle decyduje cena za bilety samolotowe - wyszukuję najtańsze – w ten sposób problem wyboru trasy sam się rozwiązuje. Mogę zobaczyć rozlewiska rzeki Okavango, aby potem, drogą lądową, dotrzeć nad wodospady i to koniecznie od strony Zimbabwe, bo tam widać cały ich ogrom i urok. Nie ukrywam, że pominęłam Zambię również dlatego, że wydała mi się krajem za bardzo turystycznym w porównaniu z tajemniczym Zimbabwe. No bo kto jedzie tam, gdzie króluje Wielki Mugabe, a gospodarka poległa po odzyskaniu niepodległości w 1980 r. Czytając przewodnik i buszując po Internecie, dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy o tym kraju. Książka zachęcała też informacją, że Zimbabwe zamieszkują najsympatyczniejsi ludzie w Afryce - co w tej chwili również potwierdzam. Wszyscy byli uczynni i przyjaźnie nastawieni na widok turysty, może za wyjątkiem pewnego bardzo młodego, może dwuletniego człowieka, który na mój widok zbladł (?) i jakby zobaczył zjawę zaczął histerycznie płakać wciskając twarz w chodnik, aby nie widzieć potwora, czyli mnie. To się zdarza. Wszyscy w około czarni a tu nagle Biała (?) Dama(!).
...
Maun to małe miasteczko nad rzeką Thamalakane, jedną z wielu należących do kanałów delty. Zwane jest stolicą turystyczną Botswany, stanowi punkt wypadowy na liczne safari i atrakcje, jakie daje pobyt nad deltą Okavango. Samo miasto to nic ciekawego. Ważne, że są tu liczne hotele – nasz kemping uchodził za najfajniejszy, bardzo popularny, bo ładny i do tego niedrogi, położony poza miastem nad rzeką przy starym moście - stąd nazwa kempingu. Liczne, duże namioty wyposażone były w łóżka, szafki, lampkę nocną, jak każdy przyzwoity domek na kempingu. Każdy namiot odseparowany był od innych bambusowym płotkiem, a siedząc na kanapie przed wejściem można było podziwiać widok, jak z obrazka, na płynącą wolno wodę, słuchać ćwierkających ptaków: po prostu - raj. Można tutaj też przyjechać ze swoim namiotem, w barze popijać zimne piwo, zjeść obiad lub go samemu sobie ugotować, bo jest kuchnia do dyspozycji turystów, pogadać z licznymi gośćmi lub z sympatycznymi psami czy też kupić w sklepiku pamiątki. Podobają mi się takie miejsca. Czekali na nas, mimo że nie płaciłyśmy za rezerwację, to też ważne. Od razu pojechałyśmy do miasta (niestety - taksi), aby zobaczyć, co jest tam ciekawego (nic), wymienić pieniądze, zjeść obiad, zajrzeć do lokalnego muzeum (za „co łaska”).
Najważniejsze, że zamówiłyśmy lot nad rozlewiskiem. Linii tzw. „scenic fly” obsługiwanych przez małe samoloty, głównie cesny, jest cała masa. Przypadkowo wybrałyśmy Mack Air, po negocjacjach cenowych zadecydowałyśmy, że polecimy właśnie z nimi. Zasugerowano nam, że najlepiej lecieć około godziny 16., kiedy zwierzęta szukają wody i nie jest tak gorąco, wtedy je najlepiej widać. W Mack Air można wybrać sobie pilota, wybrałam pilotkę – jedyną kobietę z katalogu - i było fajnie. Teren delty jest płaski, a więc taki lot, można powiedzieć, jest obowiązkowy, aby ogarnąć wielkość i urok mokradeł. Samolot nie może krążyć nad zwierzętami, aby ich nie płoszyć; leci się bardzo nisko - 150 m nad ziemią.
Następnego dnia czekała nas eskapada, aby te cuda zobaczyć już z lądu. Delta Okavango to pewnego rodzaju światowy fenomen: rzeka wypływa z wyżyn Angoli, przekracza granicę z Botswaną i rozlewa się tworząc wyspy, wysepki - istny labirynt kanałów i lagun. Nie ma ujścia! Rozlewiska delty to siedlisko licznych ptaków (mówią, że jest ich 460 gatunków), ryb i zwierząt. Wykupiłyśmy więc trzydniowe tzw. „mokoro trip”, czyli wycieczkę łódkami – dłubankami, zwanymi właśnie mokoro. Dawid z naszego kempingu był organizatorem wyprawy: najpierw motorówką z całym ekwipunkiem do Buffalo Gate, czyli wioski nazwanej nieromantycznie NG32, skąd zabraliśmy do pomocy chłopców: Mathoyela i Cziczo (miał piękne dredy) oraz przewodnika Jamesa. Przesiedliśmy się na trzy mokoro, aby popłynąć na jedną z wysepek - zwaną Żółwicą. Mokoro robione było kiedyś z drzewa zwanego kiełbasianym (naukowa nazwa to „kigelia”: wiszą na nim olbrzymie „serdelki” - bardzo ciężkie!), ale z oszczędności (drzewo rośnie 50 lat, a łódka wytrzymuje najwyżej 5 lat) teraz zabezpiecza się je włóknem szklanym. Mokoro płynęło wolno wśród lilii wodnych, paproci i trzciny. Na wyspie rozbiliśmy małe namioty, chłopcy rozpalili ognisko, wykopali w krzakach dół, montując nad nim prawdziwą muszlę klozetową, a obok ułożyli na trawie plastikowy dywanik, zawieszając na gałęzi wiadro służące jako plenerowy prysznic.
Przez trzy dni po śniadaniu, a potem około godziny 15., kiedy upał nie dawał się już tak we znaki, płynęliśmy gdzieś i chodziliśmy po wysepkach, wypatrując śladów zwierząt i podążając za nimi. Lornetka okazała się bardzo przydatna.
...
Z Maun dojechałyśmy do Nata i tam okazało się, że nie jest tak prosto dojechać do granicy, czyli miejscowości Kasane. Odjeżdżają tam autobusy, ale przejazdem z Francistown, czyli załadowane. Problem sam się rozwiązał: prywatne samochody zabierają pasażerów za cenę biletu autobusowego, nie trzeba nawet się targować. Z Nata do Kasane jechałyśmy nowiutką toyotą z pewną parą; niestety, zabrali jeszcze jedną pasażerkę - Bardzo Dużą Murzynkę. Oni luksusowo z przodu samochodu, my dwie upchane na tylnym siedzeniu razem z podręcznymi bagażami oraz z obfitą Murzynką. Ciasno! Droga była w rozbudowie, stąd mam takie odczucie, że Botswana staje się coraz bardziej nastawiona na turystykę: lotnisko w Gabrone i Maun w rozbudowie, no i ta autostrada w kierunku granicy Botswany, skąd wyjeżdża się do Namibii, Zambii i Zimbabwe.
Kasane to miasteczko, skąd można wyruszyć w kierunku parku narodowego Chobe, do którego można też dotrzeć z Moremi, czyli wschodniej części rozlewiska Okavango. Ale my planowałyśmy tutaj tylko jeden, już ostatni w Botswanie, nocleg (duże, niedrogie pokoje w Water Lily Lodge), aby rano przekroczyć granicę z Zimbabwe. Jeszcze tylko spacer, rzut oka na sklepy, obiad w ogrodzie nad rzeką Zambezi w urokliwym Old Lodge, oczywiście ze świeżą rybą, i obowiązkowy wywiad, jaki jest koszt dotarcia na granicę z Zimbabwe (około 10 km) i potem od granicy do miejscowości Viktoria Falls (około 75 km). Żegnaj Botswano!
...
Warto najpierw dowiedzieć się czegoś o mało popularnym Zimbabwe. Skrótowo mówiąc, do kwietnia 1980 r. była to Południowa Rodezja ze stolicą w Salisbury (dziś to miasto nosi nazwę Harare). Brytyjska kolonia nazwana została Rodezją na cześć jej twórcy Cecyla Rhodeza. „Zimbabwe” dosłownie znaczy „dom z kamienia”. Nazwa pochodzi od kamiennych ruin pozostawionych przez ludy Szona. Potomkowie Szona stanowią około 80% ludności. Chociaż urzędowym językiem tego kraju jest angielski, to wszędzie słychać dziwne dźwięki języka szona.
Godło Zimbabwe jest ślicznie skomponowane, warto je zobaczyć, ma hasło: jedność, wolność i praca. Akurat! Od czasów zdobycia niepodległości nieprzerwanie rządzi Robert Mugabe: od 1980 r. jako premier, a od 1987 r. jako premier i prezydent w jednej osobie. To on wyrzucił z kraju wszystkich białych, obecnie biali stanowią około 0,5% populacji. Wielki Mugabe znany jest z tego, że łamie wszelkie prawa człowieka i ogranicza wolność słowa. Wielu oczekiwało, że pierwszym prezydentem Zimbabwe będzie Józef Tongogara, rywal Mugabe, ale w grudniu 1980 r. zginął on w „wypadku samochodowym”. W wielu miastach Zimbabwe, na przekór logice, są ulice jego imienia, a tą kryminalną historię opowiedział mi wynajęty kierowca – Alek, ale o tym będzie dalej. Losy Zimbabwe są burzliwe, zainteresowanych odsyłam do licznych źródeł. Olbrzymia prywatna rezydencja Wielkiego Mugabe w Harare jest otoczona wysokim murem i chroni ją liczna straż z karabinami, dodatkowo zainstalowano alarmy i podgląd kamer, które są umieszczone na okalającym murze co parę metrów i na jezdni obok rezydencji – lepiej nie przyglądać się za bardzo, bo mogą być kłopoty. W przewodnikach jest informacja, że nie wolno fotografować żadnych urzędów i policji ani innych służb mundurowych. Polityka nacjonalizacji i wywłaszczanie białych rolników doprowadziły do wielkiego krachu gospodarczego i hiperinflacji. Gospodarkę Zimbabwe doskonale obrazuje historia jej waluty, zwanej dolarem zimbabweńskim. Hiperinflacja, wg statystyk, osiągnęła w 2007 r. 231 milionów (!) procent. W maju 2008 r. bank wyemitował banknot o nominale 500 milionów lokalnych dolarów, chleb kosztował 76 milionów, w czerwcu tegoż roku 1dolar USA wart był oficjalnie 10 miliardów, a na czarnym rynku - czterokrotnie więcej. W lipcu 2008 r. wydrukowano banknot o nominale 100 bilionów (dla informacji: jedynka i jedenaście zer). Rząd nie mógł opanować szalejącej inflacji i od 2009 r. zezwolił na oficjalne używanie waluty obcej, czyli dolara amerykańskiego. Podaję te liczby, bo szokują. Do dziś na ulicach ludzie sprzedają banknoty, reklamując ich sprzedaż zapytaniem: „Czy nie chcesz być bilionerem?”
Jednodolarówka w Zimbabwe wygląda inaczej niż w Stanach Zjednoczonych, chociaż to ten sam papierek: jest czarna od brudu, lepka i podarta, ale ważna. Generalnie, ceny są od dolara w górę, np. zjedzenie obiadu w lokalnej knajpce kosztuje jednego dolara, czasem dwa, 6 bananów na ulicy można kupić za „one dolar”. Ale w sklepie w mieście np. za dwulitrową butelkę wody trzeba zapłacić 1,39 $. Niby żaden problem, ale w Zimbabwe nie obowiązują centy amerykańskie. Wtedy wydają resztę w randach (waluta RPA) z założeniem, że 8 randów to wartość jednego dolara, lub wydają resztę w cukierkach czy gumie do żucia. Najśmieszniejsze są jednak bony, czyli czeki o wartości 10 lub 20 centów wydawane jako reszta. Tymi bonami można płacić robiąc zakupy innego dnia. Przywiozłam taki bon jako pamiątkę i wkleiłam do albumu ze zdjęciami, cukierki i gumę rozdałam dzieciom.
W Zimbabwe nie ma turystów, jedynie licznie odwiedzana jest miejscowość Victoria Falls. Panuje powszechna opinia, że Victoria Falls to nie jest prawdziwe Zimbabwe, gdyż na podstawie pobytu nad wodospadami nie można określić, jaki jest ten kraj naprawdę. Przyjeżdżają tu bardzo liczne wycieczki, aby zobaczyć imponujące, drugie co do wielkości na świecie wodospady. Turyści, na ogół, wpadają tu na „chwilę”, maksimum - jeden dzień. Nie odkryją wtedy uroku wodospadów ani nie mogą powiedzieć, że znają Zimbabwe. Miasteczko Victoria Falls składa się głównie z hoteli i hotelików, sklepów i marketu z pamiątkami oraz restauracji.
...
A my calutki dzień za 30 $ spacerowałyśmy wzdłuż wielkiej spadającej wody w obowiązkowych płaszczach przeciwdeszczowych. I tak przemokłam: w butach chlupała mi woda, a w plecaku wszystko zamokło. Wychodząc spod tego prysznica po 10 minutach marszu trudno się nie roześmiać – wszyscy mijani ludzie byli mokrzy, ale zadowoleni. Wodospady trzeba samemu zobaczyć, bo jak opisać ich piękno i tę podwójną tęczę nad nimi? W ciągu dnia widoki się zmieniały: rano wszystko było w wodnej mgle, potem słońce wędrowało, ukazując rozmaite blaski i kolory, pojawiły się dwie tęcze. Wieczorem przy zachodzie słońca złotoczerwona mgła wodna w postaci obłoków unosiła się wysoko na niebie. Przy wejściu do parku są liczne informacje o wodospadach; dowiedziałam się, że woda spada po granitowych skałach z wysokości około 115 m i rozlewa się na szerokości całej rzeki Zambezi, czyli ponad 1700 m, a więc wodospad jest szerszy niż słynna Niagara. Wodospady odkrył i nazwał je na cześć królowej Anglii misjonarz i badacz Dawid Livingstone, którego pomnik znajduje się na terenie parku. Jest tam też restauracja, gdzie można się posilić (podają rybę z Zambezi – słynną bream, czyli doradę) i wysuszyć na słońcu. A wycieczki tylko przebiegają i nie mają czasu na „degustację” tego cudu natury. Dla zainteresowanych czekają też atrakcje: lot balonem, samolotem, jazda konna, a dla lubiących adrenalinę organizowane są skoki na bungi. My zaliczyłyśmy tylko przechadzkę po moście, z którego skaczą odważni. To słynny kolejowy most, łączący Zambię i Zimbabwe, zbudowany w 1905 r. nad głębokim basenem, do którego woda spada wąskim przesmykiem. Na tym moście w czasie naszego pobytu odbywało się spotkanie „na szczycie” przedstawicieli tych dwóch krajów w sprawie porozumienia dotyczącego współpracy w organizowaniu turystyki. Mostem można przejść bez konieczności posiadania wizy, a jedynie po otrzymaniu specjalnego zezwolenia, pokazując paszport.
...
W planach, jako następny etap podróży, był wyjazd do Bulawayo – największego i najpiękniejszego miasta kolonialnego. Jeszcze w XIX w. do Bulawayo została doprowadzona kolej, którą i dzisiaj można dojechać z Victoria Falls. I w ten sposób po raz pierwszy pojechałam afrykańską koleją. W rozkładzie jazdy podaje się, że odjazd pociągu ze stacji Victoria Falls planowany jest o godz. 19., a przyjazd do Bulawayo o 7. rano dnia następnego. Po czym następuje dodatkowa informacja o tym, że pociąg nigdy nie przyjeżdża przed 9. rano. Nasz pociąg przyjechał do Bulawayo tuż przed 11. Odległość pomiędzy miastami wynosi około 440 km. W czasie jazdy wyjaśniło się, dlaczego tak długo jedziemy – pociąg stawał co chwila, a ludzie z tobołkami wsiadali i wysiadali. To był kiedyś luksusowy pociąg. Wagon sleepingu I klasy (nasz miał nr 1121) to dwa łóżka w każdym przedziale (nasz był przedział G), wysuwany stolik, umywalka bez wody, niedziałająca wentylacja i wyblakłe fotografie na ścianach. Ale pościel nienagannie czysta. Na końcu wagonu był WC z „europejską” muszlą. Szyby w oknach chyba nie były myte od czasów zdobycia niepodległości, ale miały widoczny emblemat z czasów Wielkiej Brytanii. Wagonów I klasy było 2 sztuki, cena za bilet - 12 $. Liczba pasażerów w dwóch wagonach – 3 osoby, w tym my dwie. „Wagonowy” sprzedawał herbatniki i dwie coca-cole w cenie „one dolar”. Wagonów II klasy było więcej (cena za przejazd wynosiła 9 $, bez pościeli, cztery osoby w przedziale) i jechało nimi sporo ludzi; podejrzewam, że urzędnicy. Musiałam też zajrzeć do zwykłych wagonów, ale krępowałam się zrobić tam zdjęcia: tłok, bałagan, jedni na drugich na ławkach w otwartej przestrzeni, mnóstwo dzieci. WC to dziura w podłodze. Cena przejazdu – 6 $, dla mnie nieznaczna różnica w porównaniu z ceną za jazdę w sleepingu. Trasa pociągu wiodła przez Park Hwange. Widać było blask latających świetlików. A potem to już spałam aż do rana, kiedy to zachciało nam się kawy. Neskę miałyśmy, tylko wrzątku brak. Grzeczny konduktor przyniósł z „lokomotywy” termos gorącej wody koloru zielonkawego. Po dosypaniu rozpuszczalnej kawy napój był doskonały, dodatkowo na śniadanie były cukierki made in Poland. Konduktor pił kawę razem z nami, częstował się cukierkami i wszyscy byli zadowoleni. W ten sposób dotarłyśmy do Bulawayo.
...
Great Zimbabwe to obecnie kamienne ruiny, wpisane do światowego rejestru dziedzictwa kulturowego. Początki sięgają czasów sprzed 3000 lat, powstało dzięki przybyłym w ten rejon najstarszym mieszkańcom Afryki – Buszmenom. Samo kamienne miasto stworzone zostało przez przodków dzisiejszych ludów Szona, jak już pisałam, stanowiących przytłaczającą większość mieszkańców Zimbabwe. Great Zimbabwe uznawane jest za zaginione królestwo, państwo plemienne, którego rozkwit nastąpił w XII-XVI w. Monarchowie zamieszkiwali na szczycie wielkiej kamiennej góry. Posiadali, ciekawostka, liczne żony – nawet do 200 kobiet. Zwiedza się ruiny miast i budowli, które kiedyś zieszkiwało 18 000 ludzi. Mury z kostek granitowych sięgają do 10 m wysokości i mają 5 m grubości; były budowane bez zaprawy. W środku znajduje się stożkowata tajemniczego pochodzenia wieża, stanowiąca często motyw zdobniczy, np. hoteli (i lotniska w Harare). W ruinach znaleziono figurki ptaków z dziobami jak u sokołów, ale z ludzkimi dłońmi zamiast stóp. Zachowałam się jak typowa turystka i przywiozłam kupionego na pamiątkę kamiennego ptaka – symbol Zimbabwe widniejący na fladze i godle, kiedyś i na monetach. Fachowcy mówią, że przypomina orła kuglarza siedzącego na tronie.
Trudno było nie odwiedzić Wielkiego Zimbabwe. To odległość około 25 km od Masvingo.
...
Poszłyśmy sennymi w niedzielę ulicami miasta. W najfajniejszej knajpie „Sadza Inn”, zwanej też Hidden Garden Cafe, odbywało się przyjęcie. Potem okazało się, że makrela z sadzą i zielonym to wydatek tylko jednego dolara. Tego dnia chciałyśmy się zorientować, gdzie możemy przenocować, spędzając dzień przed dalszą podróżą do Harare. Padło na C-Rose Lodge, mały lokalny hotelik, potem dopiero zauważyłyśmy tańszy i bardziej przytulny Hostel Backpackers. Nasz hotel był pełen miejscowych gości, w hostelu – nikogo. Tej niedzieli doszłyśmy do parku o nazwie (oczywiście) Queen Victoria, gdzie na trawnikach siedzieli ludzie, a wokoło nich poniewierało się pełno śmieci. Park udekorowany był prawdziwymi lokomotywami z czasów kolonialnych. Wpadłyśmy do odrestaurowanego, zabytkowego hotelu Old (wiadomo) Victoria Hotel, aby posiedzieć i popatrzeć na spacerujących ludzi, ale nie było stolików na zewnątrz. W barze zamówiłam piwo i dwa krzesła przed wejście. Po kilkunastu minutach, po konsultacji z menadżerem hotelu, barman uroczyście przyniósł wyjęte z magazynu plastikowe krzesła i postawił przy ulicy. Lubię obserwować ludzi i zagadywać. Świeciło słoneczko, czas leniwie płynął. Wieczorem wróciłyśmy do naszego kempingu przy Wielkim Zimbabwe, aby popatrzeć sprzed rondavel na zachód słońca i pokarmić małpki kupionymi w mieście bananami.
...
Harare
...
Odwiedziłyśmy Kopje, czyli zalążek miasta, gdzie na skale stały domy z gliny zamieszkiwane przez pierwszych mieszkańców przyszłej stolicy - ludów Szona, zwanych Ne Harare. Miasto nazwę swą zawdzięcza ich wodzowi - panu Harare, co w wolnym tłumaczeniu znaczy „jedyny, który nie śpi”. Spacer peryferiami był atrakcyjny: lubię patrzeć na sklepiki i ludzi handlujących na ulicy. Ogrody Harare są piękne, lubiłam tam chodzić. Dzisiaj też widać ich urok, ale pomniki pozbawione są napisów, miniaturka wodospadów Wiktorii nieczynna i wręcz śmierdzi ze stojącej wody, za to zieleń do dzisiaj jest godna podziwu. Ludzie odpoczywają tu siedząc na trawie, uczą się czy też czytają. W ogrodach jest fantastyczna knajpka, również na wolnym powietrzu, gdzie za 2 $ dostaje się dużą porcję sadzy i zielonego plus mięso lub ryba dorada. Sztućce czasem też podają. W porze lunchu pełno tu ludzi elegancko ubranych, pracowników okolicznych banków i innych urzędów, wszyscy jedzą palcami, co razem z ich urzędowymi mundurkami wygląda nieco zabawnie. Lubiłyśmy tam przychodzić, bo było na kogo popatrzeć, a i dobrze zjeść, siedząc wśród kwiatów i drzew.
...
Opracowując trasę naszej eskapady, przeczytałam, że na północnym wschodzie, nad rzeką Zambezi, jest Mana Pools, jedyny na świecie dziki park narodowy wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Zamieszkuje go liczna zwierzyna: mnóstwo słoni, bawołów, antylop różnego gatunku, hipopotamów, małp (pawianów), dzikich psów (likaonów), lwów, zebr, guźców, hien, lampartów – brak tylko żyraf, jest tam też ponad 350 gatunków ptaków. Mana w języku szona znaczy „cztery”, bo są tu cztery stawy, z których ten o nazwie Długi ma 6 km. Jest to jedyny park narodowy, gdzie zamiast jeździć terenowymi samochodami i oglądać zwierzęta przez szyberdach, chodzi się z przewodnikiem po śladach zwierząt.
Przez przypadek wybrałam kemping Goliath. Współwłaścicielami jego są Flo i Stretch (oboje biali, ale to Zimbabweńczycy). Flo jest od prowadzenia biznesu, z nią się negocjuje cenę (i to niemało kosztuje!) pobytu, a ślad jej kobiecej ręki jest wszędzie bardzo widoczny. Kemping jest wyposażony w 7 luksusowych namiotów z przynależną łazienką pod gołym niebem i ciepłą wodą. Namioty są wyposażone jak pokoje w hotelu pięciogwiazdkowym: są łóżka, stoliki, krzesełka, kolorowa w słoniki pościel, wszystko udekorowane: serweteczki wyhaftowane ręcznie przez panie Murzynki zatrudnione przez mamę Flo, stołeczki w słoniczki, obrazy z piór ptaków. Za telewizor robią nastrojowe ogniska, drink-bar nad wodą, restauracja pod gwiazdami, wody i wybrzeże rzeki Zambezi. W nocy dochodzą odgłosy hipopotamów (pomruki, jakie poznałam nad deltą Okavango), a potem dźwięk „chlup” do wody. Jednej nocy przyszedł lew oraz kilka hien. W ramach pobytu serwowanych jest 5 (słownie: pięć) posiłków dziennie. Rano bębny robią za budzik, potem śniadanie i wypad. Około 10. godziny na sawannie nad jednym z pools - drugie śniadanie, w południe - lunch w obozie, a potem „five o’clock”, ale o godzinie 15. (brawo, Panie Kucharzu, za te ciasta z bananów i pomarańczy!) i znowu wypad; wieczorem – uroczysta kolacja. Jedzenie było bardzo urozmaicone, ale ciekawostką była sadza podana w postaci upieczonych kulek, to zupełnie inny smak, pycha. Każdy z uczestników otrzymuje na safari osobisty termos (mój miał napis „Grace”) na wodę, aby uzupełniać płyny w czasie marszu. Od południa podawano piwo lub wino; kto był chętny, mógł dostać whisky, bez ograniczeń, ale nikt tu nie przyjeżdża pić. Najważniejsze jest safari na piechotę! W czasie pierwszej wspólnej kolacji (byli też inni goście: dziennikarka Jackie z Markiem, Tom – pisarz z USA i ich przewodnik Dawid) na deser rozdałam wszystkim po tzw. „krówce”, ten gest spotkał się z uznaniem, bo chyba nikt tam nikogo nie częstuje, przyjeżdżają na obóz zawodowcy, ludzie sponsorowani przez gazety, właściciele biur podróży, słowem - dość majętni. Przyjeżdżają na safari na 3 dni do tygodnia, czasem wracają, jak np. Vicky była już czwarty raz.
Pobyt w Parku kosztuje cholernie drogo, koszt spędzenia trzech nocy w Mana Pools wyniósł więcej niż pozostałe 21dni w Zimbabwe i Botswanie. Ale, daję słowo, warto! Przeżycia i emocje są nie do opisania, niezapomniane.
W tym miejscu przedstawiam Wam Stretcha. Wysoki, ma ponad 2 metry (jak mnie zobaczył, od razu kazał mi się przytulić, a sięgałam mu do pasa!), 58 lat i 28-letnie doświadczenie w organizowaniu safari. Widać od razu, że kocha robić to co robi i nic innego go nie interesuje. Rano wita się z baboons (małe pawiany), spontanicznie wołając do nich „good morning friends”, a wieczorem życząc im „good night”. Oglądając ślady zwierząt doskonale wie, kiedy i co tędy szło, jakiej było płci, czy było dorosłe czy dziecko, szło czy biegło, umie zwierzęta wytropić. Pierwszego dnia zadał mi pytanie, jakie zwierzę najchętniej bym zobaczyła. Bez wahania powiedziałam, że lwy. Mówisz - masz. Stretch poszedł sam i chyba po godzinie zawołał nas za pomocą radia (komórki nie działają). Byliśmy ze studentem o imieniu Siraaj, praktykującym u Stretcha. Obaj mieli karabiny. Po 10 minutach marszu, stąpając na pełną podeszwę, aby nie hałasować, zobaczyliśmy stado lwów jedzących impalę, z której niewiele już zostało. Udało mi się zrobić z niewielkiej odległości piękne zdjęcia króla zwierząt. Nie czułam strachu. Szliśmy jeden za drugim, blisko siebie, gęsiego. Lwy nie atakują, chyba że jest powód, też boją się człowieka, genetycznie posiadają informację, że człowiek poluje na zwierzęta od zarania dziejów. Ostatniego dnia Stretch obiecał mi pokazać lwicę z małym, czyli, jak ustaliliśmy przy kolacji, używając ślicznego papuaskiego słowa: lwa „pikinini”. Długo trwało, zanim Stretch wytropił lwicę. Silny wiatr zacierał ślady, lwy też nie lubią, jak im wieje w nos. Usłyszany ryk lwicy jednoznacznie nas poinformował, że jest zdolna do wszystkiego, aby bronić swego dziecka. Zza krzaków wystawały uszy i pysk, szliśmy przy dźwiękach ścinających z nóg i mrożących krew. Jeden za drugim, w ciszy, chyba nikt nie oddychał. Stretch wydawał dziwne odgłosy, chyba uspokajając mamę-lwicę. Nic z tego. Stałam za nim, ze strachu trzymając go za pasek od spodni. Jest niebezpiecznie - stwierdził Stretch i powoli, tyłem się wycofaliśmy. Potem długo jeszcze nogi trzęsły mi się ze strachu.
Widzieliśmy dużo zwierząt: zwinne antylopy, groźne bawoły, najgroźniejsze hipopotamy, śmieszne pawiany, wylegujące się dzikie psy, nawet hieny. Pół dnia pływaliśmy po rzece małym canoe, a Siraaj uderzał w burtę, wywołując na wierzch pływające hipcie. Nawet spłoszyliśmy krokodyla. Rzeka Zambezi jest pełna różnych ryb, z których tiger fish jest najbardziej charakterystyczna: olbrzym z wielkimi ostrymi zębiskami, karmiliśmy je, rzucając kawałki chleba do wody, aby zobaczyć, jak wyglądają. Można się przestraszyć.
Wielkie emocje towarzyszyły pewnemu spotkaniu ze słoniem. Tym razem towarzyszyli nam: Vicky i Ross (ma biuro podróży w Anglii), dwaj z pochodzenia Hindusi mieszkający w Szkocji, wyposażeni w profesjonalny sprzęt fotograficzny, który nawet nastawiali nocą, aby rejestrował zwierzęta przychodzące na kemping. Przylecieli samolotem, tak jest najprościej, ale najdrożej. Tego przedpołudnia siedzieliśmy u stóp słonia. Do zwierzęcia podchodzi się w pochyleniu, w kucki lub na kolanach. Słoń, kiedy je, jest niegroźny. Cudny to widok, gdy to ogromne zwierzę spokojnie zrywa liście z drzew, obgryzuje korę, wypluwa grubsze gałęzie, wspina się na dwóch nogach, aby sięgnąć wyżej. Nagle olbrzym zastrzygł uszami i ... idzie na nas, jeszcze krok i … spanikowałam, bo zadziałała wyobraźnia; a byliśmy przy stopach słonia. Ale Stretch urwał witkę i lekko uderzając słonia po ciosach, spokojnym, monotonnym głosem wypowiedział zbawienne: „Don’t do that, please, don’t do that”. Noga słonia zawisła w powietrzu i potem wolniutko przeniosła się z przodu – w tył i słoń zrobił krok wstecz, potem następny i znowu zaczął konsumpcję drzewa. Długo będę pamiętała ten moment, bo nawet ręce mi się trzęsły z emocji i strachu.
...
W drodze powrotnej, po przejechaniu Karoi (w tłumaczeniu „mała czarownica”), zatrzymaliśmy się w Chinhoye, aby nadprogramowo zwiedzić sieć głębokich na 46 m jaskiń w skałach wapniowo-dolomitowych. Wstęp dla cudzoziemców 10 $, dla naszego Alka – 3 $, opłata za robienie zdjęć - 2 $. Z trudnością, po omacku, z moją latarką-czołówką pokonywałam liczne stopnie, pomagał mi Alek. Na skałach wisiały kable elektryczne - ale to tylko wspomnienie po dawnym oświetleniu, nawet urzędowy przewodnik nie miał służbowej latarki, tłumacząc się brakiem baterii. Z dwóch stron dotarłyśmy do bajkowo błękitnej wody, zwanej „śpiącą sadzawką”. Podobno można tu nurkować, bo temperatura wody jest stała - około 24 °C.
Mam taką refleksję, że wszystko, co działa i prawidłowo funkcjonuje, jest własnością białego człowieka, jak np. kemping w Mana Pools, a wszystko, czym zarządza czarny człowiek, popada w ruinę (przykładem jest pociąg, hotele, jaskinie…).
Ostatni dzień i noc w Zimbabwe spędziłyśmy na robieniu zakupów w Harare. Poszłyśmy piechotą do Avondale Fee Market, gdzie można wydać ostatnie pieniądze. Droga prowadziła piękną aleją drzew do dzielnicy, gdzie w lokalnym „bazarowym” barze z innymi zjadłyśmy ostatnią sadzę i zielone, koleżanka kupiła sporo pamiątek z drewna i kamienia. Ja ograniczyłam się do nabycia 4 rysunków przedstawiających codzienne życie mieszkańców Zimbabwe: gotowanie i opieka nad dziećmi (panie), granie na bębnach i polowanie (panowie). Przywiozłam też w plecaku drewniany stołek w słoniki, który w Warszawie oczyszczam z korników, ale był to jedyny egzemplarz w sklepie. Podoba mi się.
I w ten sposób po 25 dniach wakacji dotarłyśmy do Warszawy. Ściana pamiątek w moim pokoju wzbogaciła się o dalsze: wielką piątkę zwierząt z drewna i malowidełka, obok kanapy stoi słonikowy stołek, a na półce z kwiatami - kamienny ptak Zimbabwe.
Botswana: od Gabronne do Maun i Delta Okavango oraz Kasane
































Zimbabwe: Boulawayo, Great Zimbabwe, Masvingo, Harare


















































Victoria- miasteczko i wodospady



































wyprawa do Mana Pools: Zambezi, zwierzątka i inne cuda, jaskinie Chinhoye

















































