top of page

Oman - 2015r.

J

 

Wszyscy mnie pytają, dlaczego pojechałaś do Omanu. Jak zwykle - trochę  przypadkowo i z ciekawości  świata. Rozpoczęła się zima, a mnie „nosiło”: krótkie dni, brak światła i ciepła. Musiałam wyjechać, aby poczuć się lepiej; tak jakby brakowało mi powietrza. Moja ukochana Afryka tonie w wojnach i eboli, więc pomyślałam, że nadszedł czas odwiedzenia Ameryki Południowej. Na mojej osobistej mapie świata  jest tam biała plama. Jeżdżę sama i trochę obawiam się kłopotów i braku poczucia bezpieczeństwa. A ja lubię czuć sympatię otoczenia i chodzić tam, gdzie czuję się jak we własnym domu. Nawet zaczęłam przymiarki do wyjazdu do Chile – najbezpieczniejszego kraju Ameryki Południowej. Dodatkowo kusił mnie karnawał, fajnie byłoby tam  potańczyć. Zajrzałam do Ambasady Chile w Warszawie  i ....podjęłam decyzję:  tym razem też ominę Amerykę.  A może, pomyślałam,  skoczyć do Azji, może Laos? I trafił się wykład o Omanie.  Zapachniało przygodą i nieznanym. A przecież odwiedzałam już kraje arabskie: Syrię, Jordanię i Iran. Ale sułtanat? Tam mnie jeszcze nie było. Bilet lotniczy okazał się relatywnie tani. Kupiłam przewodniki, poszperałam w Internecie, zanudzałam pytaniami tych, którzy już tam byli. I pojechałam, był 31 stycznia 2015 roku.

A  w południe następnego dnia szukałam mikrobusów na autostradzie koło lotniska w Seeb, dzielnicy Maskatu - stolicy Omanu.

...W chwilę później siedziałam przy kierowcy mikrobusu jadącego do Ruwi – dzielnicy Maskatu. I tylko za 500 baisa, nie za ciężkie - 20 (cena spadła potem do 10) riali.   Stąd określenie mikrobusów „baisa bus”, bo cena jest w omańskich groszach, czyli baisa. Mała informacja: 1 euro to około 0,42 riale, czyli 420 baisa, bo 1 rial dzieli się na  1000 baisa.

....

Tutaj miały być najtańsze hotele. Uwaga: określenie „tani hotel” w Omanie nie istnieje. Nie ma hosteli, a tanie hotele są drogie, niektóre wysłużone wiekiem, chociaż zawsze z lodówką, telewizją kablową, łazienką itp. Krąży opinia, że nie ma tanich hosteli, bo Omańczycy nie chcą, aby  „byle kto” przyjeżdżał do ich kraju i „podrywał” kobiety, czy pił publicznie alkohol; ale to chyba, jednak, niesłuszny pogląd.

Oman leży na południowo-wschodnim krańcu Półwyspu Arabskiego. Jego powierzchnię można porównać do powierzchni Polski, ale zamieszkuje go tylko około trzech milionów ludzi, z tego jeden milion mieszka w stolicy. Oman różni się od swoich sąsiadów położonych bardzo blisko na północnym-zachodzie. Nie ma nigdzie gigantycznych drapaczy chmur, jak w sąsiednim Dubaju, ani żadnych innych wielkich kompleksów ze szkła i aluminium. Są oczywiście wspaniałe, ociekające złotem i luksusem hotele (o imponującym Al Bustanie będzie  potem), olbrzymie, ośmiopasmowe, gładkie jak lustro autostrady, nowoczesne budynki  w stylu omańskim, czyli ozdobne i  z rzeźbionymi elewacjami, z cudnymi oknami i drzwiami, to  pozwala zachować charakter tego kraju i do tego wspaniale wkomponowuje się w pejzaż górsko-pustynno-morski. Mówi się, że Oman jest jednym z ostatnich autentycznych miejsc łączących Orient, Azję i Afrykę, historię i teraźniejszość. Wszystko dzięki panującemu od 46 lat  sułtanowi - Kabusowi Ibn Said. W 1970 roku obalił w pałacowym zamachu stanu swojego ojca, który musiał opuścić kraj i wyjechał do Londynu. Tam po dwóch latach zmarł. Podobno jego ciało teraz zostało sprowadzone do Omanu, chętnie bym odwiedziła jego grób, ale nie dowiedziałam się, gdzie został pochowany. Sułtan Kabus to wykształcony na Zachodzie monarcha absolutny, który ostatecznie zjednoczył państwo, a dzisiaj umiejętnie korzysta z dopływu gotówki z eksportu ropy naftowej i unowocześnia kraj, zdobywając wśród Omańczyków autentyczną popularność. Na moje:  „macie dobrego władcę” usłyszałam: „nie, my nie mamy dobrego władcy, my mamy bardzo, bardzo dobrego władcę!” To nie było udawane. Oni  naprawdę go kochają! Wizerunek sułtana  można zobaczyć na banknotach, jego portrety wiszą we wszystkich instytucjach, hotelach, również na ulicach i bazarach, słowem - wszędzie. Nikomu to nie przeszkadza, nawet wprost przeciwnie. Omańczycy kochają wywieszać też flagi. Identyfikują się ze swym krajem. Mnie się to bardzo podoba. Obcy opowiadają, że w Omanie nie jest tak różowo, jak się wydaje, ale ludzie wydają się być szczęśliwi.

...

Tyle dygresji. Wracamy do przeszłości. Historycznie ujmując, to już w drugim tysiącleciu przed naszą erą Oman był bogatym i ważnym państwem. Przez stulecia pustynne przestrzenie przemierzały karawany, a omańscy żeglarze sprowadzali np. jedwab i złoto z Indii, ogólnie rzecz biorąc - kwitł handel. Słynny Marco Polo był pod wrażeniem wypływających z portu w Sur łodzi wypełnionych perłami, arabskimi wierzchowcami i kadzidłem. Do Sur, oczywiście, pojechałam.

Zwiedzając świetne muzea czy pozostałości po miastach – potęgach, można poznać klimat historii tego kraju. Opowiem o tym potem. Oman był też niejednokrotnie podbijany;  na początku XVI wieku przybyli tu Portugalczycy, ale sto pięćdziesiąt lat później zostali wyparci przez Arabów. I wtedy  Oman stał się jedyną prawdziwą potęgą kolonialną w świecie arabskim na wybrzeżach wschodniej Afryki i zachodnich Indii. Byłam na Zanzibarze i widziałam pozostałości  (XVII w.) po arabskich rządach ówczesnego sułtana Omanu. W czasach nowożytnych Oman był kilkakrotnie, choć krótkotrwale okupowany przez Turcję i Persję, a następnie popadł w zależność od Wielkiej Brytanii, pozostając jednakże krajem formalnie niepodległym. Za rządów obecnego sułtana w 1975 roku Oman został ostatecznie zjednoczony.

Ropa naftowa i petrodolary cały czas formują klimat tego kraju: teraz przyjaznego i otwartego dla turystów, ale o silnej odrębności, bo szanującego codzienną autentyczność swojej tradycji.  Jeszcze niedawno pozostawał nieodkryty  dla turystów. Trudno było dostać wizę. Od paru lat wystarczy mieć pieniądze i uzyskuje się stempel wizy w paszporcie. A kraj jest piękny: góry Al Hajar – Zielone Góry na północy (najwyższy szczyt Jebel Szams, czyli Góra Słońca), cudne doliny (zwane wadi), piękne plaże, wielkie przestrzenie pustynne, snujące się wielbłądy, można zwiedzać niepowtarzalne zabytki – forty, zamki obronne, muzea i co ważne: jest bezpiecznie. Panujący w Omanie odłam islamu jest tolerancyjny dla innowierców, kieruje się zasadami gościnności i szacunku. Byłam zdziwiona, że wszechobecne na deptaku turystki często chodziły z gołymi plecami, w krótkich spódniczkach  i z dużymi dekoltami.  Nie jest to zabronione, czytałam jednak, że dobrze jest dostosować swój ubiór  do sytuacji, ale, jak widać, nie wszyscy tego przestrzegają. I nic się nie działo. Obok zasłoniętych Omanek – Europejka w stroju  na 30-stopniowy upał. A pamiętam Iran, gdzie wszystkie panie, niezależnie od narodowości, musiały nosić okrycia z długim rękawem, zakryć nogi  i założyć chustę na włosy.

Teraz więc będzie o strojach. Właśnie podczas mojego pierwszego spojrzenia na ulice Maskatu miałam  dziwne wrażenie, że to aktorzy wyszli po spektaklu z teatru i zapomnieli się przebrać. Kobiety głównie ubrane w czarne długie szaty,  z twarzą odkrytą lub zakrytą częściowo (hidżab, abaja, nikab), czasem całkowicie osłoniętą, też w różnych maskach. To zależy od regionu kraju. Mężczyźni chodzą w „sukienkach” do ziemi, w białych (diszdasze) lub w różnych odcieniach brązu;  na głowie turban w różnych kolorach zapleciony fantazyjnie na gładko lub z frędzlami, czasem czapeczka – kumma, podobno pochodzenia afrykańskiego. Dowiedziałam się potem, że są to stroje omańskie. Jeśli pan ma chustę na głowie oplecioną gumą, to na pewno jest z Arabii Saudyjskiej. Kompletny strój omański może nosić tylko obywatel tego kraju. Turysta  może dla fantazji kupić sobie czapeczkę (przywiozłam) czy nałożyć chustę a la Omańczyk, widziałam takich turystów. W pracy, w urzędzie, panów obowiązuje noszenie chusty (nie czapeczki),  a najbardziej jest elegancko, wtedy gdy nic nie zwisa, żadnych frędzelków!

Wiedziałam, że kobiety nie zezwalają się fotografować. A szkoda. Nie chcą, aby ich twarz oglądał jakiś inny mężczyzna niż własny mąż. Czasem na odsłoniętą twarz spuszczają czarną zasłonkę i wtedy pstrykaj zdjęcie, jak chcesz. Gdy wchodzą do sklepu z męską obsługą też się zasłaniają. Oczywiście, nie wszystkie, ale większość, również młode kobiety. Ale jeśli myślicie, że nie mają makijażu, to jesteście w błędzie. Malują buzię, a czasem ręce, henną w dziwne wzorki. Utrzymuje się to około jednego tygodnia. Mnie się udało sfotografować takie dłonie. Pod suknią noszą elegancką bieliznę, ubierają ją dla swego męża. Najpierw zdumiała mnie obecność w pełni zasłoniętych kobiet w ekskluzywnych sklepach z odzieżą i bielizną. Potem się przyzwyczaiłam.

Już pisałam, że stolicą kraju jest (od 1793 r.) Maskat – miasto malowniczo rozciągające się na przestrzeni 50 kilometrów wzdłuż wód Zatoki Omańskiej. Miasto łączy główna arteria komunikacyjna o nazwie, oczywiście, Kabus. Wokół są pasma górskie, skały często wychodzą  pośród  budynków, dzieląc miasto na poszczególne dzielnice. Jadąc ulicami stolicy, ogląda się cudne widoki. Dzisiejsza stolica kiedyś była prawdziwą fortecą. Fortyfikacje dodają widokowi miasta niezwykłego uroku, zwłaszcza gdy podziwia się je od strony morza.

...

Odpoczywałam w Mutrah na deptaku. Jakie to urokliwe miejsce. Ma osiem kilometrów promenady  licząc od portu imienia panującego sułtana, gdzie zawijają statki z licznymi turystami (też Polakami płynącymi z Dubaju) do Starego Miasta. Tłum turystów mnie przytłaczał i psuł klimat tego miejsca. Wieczorem wszystko było oświetlone, cieplutko, liczni turyści snuli się (jak i ja), chodząc wzdłuż wody, lub siedzieli w restauracjach. Tutaj było drożej niż w  Ruwi, innej dzielnicy, do której przeniosłam się na koniec pobytu w Omanie. W pierwszy sobotni wieczór  w Omanie ograniczyłam się tylko do wypicia w knajpce soku z mango. Zaiste, boski to napój! Postanowiłam zostać w Maskacie  na niedzielę i poniedziałek, dopiero we wtorek ruszyć dalej. Po co gonić czas? Następnego dnia raniutko odwiedziłam  targ rybny koło portu. Takie miejsca kocham najbardziej! Atmosfera targu: poprzebierani w różne stroje Omańczycy, rzadko handlujące  kobiety. Olbrzymie tuńczyki „kofar”, resłan, czyli ryby czerwone (red snajper) i „majmaj” (fonetycznie po omańsku) – żółte, „qarkor” (? - jak to zapisałam) – ryby z długim „nosem”, king fish i krewetki. Tutaj pan patroszy, tam skrobie rybkę. Wszyscy zachwalają towar. Pomiędzy rybami siedzą ludzie i piją kawę lub herbatę w mini kubeczkach, znanych mi z Syrii, rozmawiają. Czasem grają w warcaby lub karty. Tę atmosferę psują głośni, pstrykający zdjęcia  turyści, bo właśnie zawitał do portu duży statek.  Szczerze mówiąc, ja też robiłam zdjęcia i też lubię pogadać. Zawsze ktoś się trafił, kto mnie poprosił o zrobienie zdjęcia lub chciał się dowiedzieć się, skąd przybywam. Zawsze mili, zawsze uśmiechnięci, częstowali mnie, czym mogli, podzielili się śniadankiem, bo na targu spacerował pomiędzy handlującymi chłopak sprzedający omańskie kanapki i załapałam się! Rozmawiając z ludźmi, zawsze można się wiele dowiedzieć, np., że na Zanzibarze rośnie „drogocenna” roślina karanfil, z której otrzymuje się  cenioną przyprawę sprzedawaną już w dawnych czasach. Sprawdziłam: to gatunek goździków – nierozkwitłe, wysuszone pąki kwiatowe tego drzewa goździkowego, służą jako przyprawa. Goździki mają barwę ciemnobrunatną, powstałą w czasie suszenia i odymiania. Smak mają piekący, dzięki olejkowi. Wiadomo: podróże kształcą.  Wyszło to podczas rozmowy na targu rybnym w Maskacie, temat:  omański Zanzibar.

Na targu na murku siedział staruszek z termosem i miską daktyli. Dostał ode mnie cukierki, z chęcią zrobił sobie ze mną zdjęcie. Wypiłam kubeczek niesłodkiej (o dziwo) kawy i zagryzłam daktylami. Fajnie zaczął się dzień. Około dziesiątej  na targu nie ma już nikogo.

Wykorzystując mój pobyt w Mutrahu wybrałam się na długi spacer w kierunku Starego Miasta.

...

Obowiązkowo trzeba zwiedzić muzeum Al Zubair, którego zbiory są bardzo cenne i opowiadają o historii i kulturze kraju,  należą do rodziny Zubair, która stworzyła to muzeum. W budynku zwanym Domem Ogrodów – rezydencji rodziny,  podziwiałam stroje, maski, biżuterię, omańskie sztylety, kolekcje znaczków (imponujące!), monet. W sąsiednim budynku, zwanym Wielkim Domem, są wystawione tradycyjne meble, porcelana i wyposażenie mieszkań oraz, oczywiście, piękne drzwi i okiennice. Galeria prezentuje stare, tradycyjne, miniaturowe statki, mapy i ryciny Półwyspu Arabskiego od XVIII w. Nie lubię muzeów, bo mnie męczą,  ale tam chłonęłam wszystko. Wróciłam ze Starego Miasta zmęczona, lecz zadowolona. Obiad zjadłam w coffee shopie za 500 baisa, najadłam się do woli (warzywa, chlebek – kumas (?), sałatka, popiłam sokiem z lemonki, najlepszy jest sok z miętą, bo orzeźwia).

...

 

Następnego dnia  przed południem zaplanowałam zwiedzanie Wielkiego Meczetu i potem wyjazd do miejscowości Ibra. Autobus odjeżdżał o 14:00 po południu. Wielki Meczet sułtana Kabusa, zwany jest też Dobrym Meczetem.  Mimo że nie jest zabytkiem (budowę zakończono w 2001 r.), robi kolosalne wrażenie. Położony jest  niedaleko lotniska, dojazd z centrum – baisa bus za 300. Jego imponująca wieloskrzydłowa bryła powstała z trzystu tysięcy ton indyjskiego piaskowca i położona jest w bajkowym, ukwieconym ogrodzie z fontannami. Wewnątrz świątyni w głównej sali na podłodze rozpościera się perski, drugi co do wielkości na świecie, dywan o powierzchni ponad 4300 metrów kwadratowych, ważący 21 ton, utrzymany w dwudziestu ośmiu odcieniach  kolorów, utkany przez 600 kobiet w ciągu 4 lat. Salę oświetla 35 żyrandoli wysadzonych kryształami Swarowskiego. Wszystko zrobione z naturalnych, najwyższej jakości materiałów: mozaiki, francuskie okna i drewniane rzeźbione drzwi. Jednorazowo może się tu modlić 20 tysięcy osób. Meczet dopiero od niedawna można zwiedzać, codziennie oprócz piątku w godzinach 9 -11. Pod wejście podjeżdżają liczne samochody z turystami chcącymi obejrzeć te cuda. Zwiedzanie jest bezpłatne. Nawet nie spodziewałam się sama po sobie, że popełnię takie głupstwo: wzięłam ze sobą dużą chustę, aby zasłonić ramiona i głowę, ale okazało się to niewystarczające. A w hotelu w plecaku spokojnie leżały bluzki koszulowe, właśnie na taką okazję, jak wejście do meczetu. Ale hotel był około 30 km od świątyni, ja bezradna przy wejściu. Naprzeciwko drzwi uplasowały się panie z czarnymi sukniami. Cena za wypożyczenie - 7,5 euro! Zbuntowałam się. Do tej pory w każdym zwiedzanym przeze mnie meczecie na wieszaku wisiały stroje dla kobiet, które można było wziąć  nieodpłatnie; tak było w Syrii i Iranie. Ale ja byłam w Omanie. Wyszłam na zewnątrz i zaczepiałam kolejnych turystów podjeżdżających pod meczet zwracając się z prośbą o użyczenie czegoś zakrywającego ręce. Trafił się młody człowiek z Australii z siostrą i mamą. Zdjął dżinsowe wdzianko, podwinęłam rękawy i z radosnym uśmiechem przeszłam obok pań chcących zrobić niezły biznes. Z Australijczykami (pilnowałam mojego wybawcę) chodziliśmy razem około dwie godziny. W środku przebywali lokalni przewodnicy i służyli informacjami w języku angielskim. Na koniec przeszliśmy do ogrodu, gdzie pani wyglądająca jak zakonnica, a była to muzułmanka – przewodniczka o imieniu Naima, zaprosiła nas na kawę (po omańsku!). Podała też  niezłą herbatę z pieprzem i imbirem, lekko słodzoną. Pani Naima opowiadała o swojej religii, a ja miałam wrażenie, że słucham katolickich rekolekcji.

...

We wtorek  po raz pierwszy wsiadłam do autobusu rejsowego, pojechałam  do Ibra; to niewiele ponad dwie godziny jazdy i tylko 1,9 riali. Autobus był pusty: Omańczycy jeżdżą samochodami, benzyna tania, drogi wspaniałe. Turyści  też wynajmują samochody, bo koszt wynajęcia zwykłego auta niewiele przekracza 100 zł. Można też się przespać w samochodzie i odpada koszt drogich hoteli. Niektórzy   zaopatrują się w namioty i w ten sposób redukują koszty, bo prawo w Omanie zezwala na rozbijanie namiotów na plażach czy w wąwozach. Nawet wzięłam ze sobą prawo jazdy, ale tylko na wszelki wypadek, zakładałam, że nie będę kierowcą w Omanie.

A więc szybko dotarłam do miasteczka Ibra, w którym nie ma nic ciekawego, jak powiedział pan z okienka na terminalu autobusowym. Ja jednak chciałam zrobić kółko wokół gór i zaczęłam od południowo-zachodniej strony. A środowy przystanek w Ibra  pozwolił mi na odwiedzenie lokalnego bazaru właśnie w tym dniu, bo tylko wtedy  królują tam kobiety.

...

 

Tzw. starą drogą pojechałam do Sur, w autobusie było paru pasażerów, w tym pani, która częstowała mnie kanapkami z chlebka omańskiego i pozwoliła nawet sobie zrobić zdjęcie, ale przedtem nasunęła czarną zasłonę na twarz. 

...

Tutaj mieszkańcy trudnili się budową tradycyjnych łodzi i statków. Łodzie zwane baghala i ghadża mogły pływać też po oceanach. Czasy świetności tworzenia łodzi już minęły, ale w dalszym ciągu na wybrzeżu pracują (tradycyjnie) szkutnicy. Dowiedziałam się, że w latach 80. XX wieku pewien angielski podróżnik wybrał Sur na budowę swojej tradycyjnej łodzi i przemierzył nią szlak Sindbada żeglarza, czyli od Omanu do Chin. Na wybrzeżu można oglądać rekonstrukcję statku (200 ton!), zwanego „fatah al khar”, czyli „tryumf dobra” z 1951 r., który budowano ponad rok. Statek woził ładunki pomiędzy krajami arabskimi, Afryką Wschodnią i Indiami, po czym został sprzedany w Dubaju. Mieszkańcy Sur odkupili go - miał  dla nich znaczenie, ponieważ był to ostatni „ghadża” powstały w Sur, a jednocześnie pierwszy, w którym zamontowano silnik. Obeszłam cypel dookoła, menadżer hotelu podwiózł mnie swoim samochodem do latarni morskiej (pisałam, że był sympatyczny!), skąd przeszłam potem spacerem wracając do miasteczka od drugiej strony. Drugi długi spacer odbyłam w kierunku wlotu z autostrady do miasteczka, mijając ronda z atrakcyjnymi pomnikami, wielki meczet i zaglądając do zamku Sunaysilah na wzgórzu. Widok na zatokę, cypel i miasteczko był wart zachodu, a właśnie był zachód słońca.

...

Z niecierpliwością czekałam na późnowieczorny wyjazd z Sur na plażę Ras Al Dżins. Tam znajduje się główne miejsce lęgowe żółwi zielonych (chelonia mydas - bardziej fachowo). Żółwice są olbrzymie, ważą około 200 kg, a ich rozmiar wynosi ok.1,2 m. Panie żółwice wychodzą z wody po zachodzie słońca  w nocy  aby po wykopaniu dołka w piasku składać jaja. Zawsze w tym samym miejscu – tak mają zakodowane, że wychodzą na ląd w miejscu swego wylęgu. Żółwic mogą być nawet tysiące, lecz tak się dzieje w sezonie, czyli w  miesiącach czerwiec - wrzesień. Jaj może być nawet  więcej niż setka. Potem „mamusie” je zakopują  zabezpieczając swe potomstwo, które i tak po wylęgnięciu (po ok. 55 dniach) narażone jest na niebezpieczeństwo ze strony np. krabów.  Ponieważ żółwie są zagrożone wyginięciem, stworzono rezerwat, w którym kontroluje się liczbę przebywających osób i ich zachowanie, aby gady się nie denerwowały. Pracownicy opiekują się też maluchami, które niechcący  mogą  opuścić plażę; znajdowano  żółwiątka nawet na szosie.  Turyści płacą za nocną (około 21:30) lub poranną wycieczkę  na plażę, aby podglądać żółwice.

...

Z Sur do najpiękniejszego wąwozu, zwanego Wadi  Szab, jest około 46 kilometrów. Pojechałam z Aranem - znajomym z plaży z żółwiami. Kazał mi założyć dobre buty (czyli w moim przypadku adidasy) i nie wdrapywać się dalej niż jeziorko i jaskinia. Według przewodników to około 40 minut drogi od rzeczki, gdzie parkują samochody. Szłam  jedną godzinę i 10 minut.

...

 Miałam w planie zwiedzanie okolic Nizwy. Już następnego dnia rano z centrum miasta szukałam okazji do Bahla – o ok. 45 km oddalonego miasteczka słynącego z fortu, oddanego  do zwiedzania po renowacji; twierdza jest wpisana na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowegoalnego  UNESCO.  Miasteczko oddzielone jest starym murem liczącym 12 kilometrów, data budowy jest nieznana (XII w.?). Fort to imponująca budowla: mnóstwo sal, zakamarków, schowków, schodów. Nigdy nie widziałam równie misternie dekorowanych, ozdobnych palmowych stropów! Czuje się tam potęgę historii.  Budowla  doskonale zabezpieczała przed wrogami: grube mury, masywne wrota i małe drzwi, armaty, wąskie schody. Metoda obrony przewidywała również polewanie nieprzyjaciół z góry gorącym syropem z daktyli.

W Omanie  jest podobno ponad tysiąc twierdz. Różnią się one formami i stylami, ale ich celem było jedno: uniemożliwić wrogowi przedostanie się do środka. Forty stały na straży szlaków handlowych, często też były centrum życia politycznego: były rezydencją władców.

Vis a vis fortyfikacji Bahla jest stary targ, pokazujący, jak handlowano starymi czasy; następny relikt przeszłości. Szukałam komunikacji z Bahli do Al Hamry. I znalazłam, w całym Omanie  „działa” opcja złapania prywatnego samochodu. Takim właśnie sposobem pojechałam do cudnego miejsca  Al Hamra - to tylko 50 kilometrów od Nizwa. Kierowca odwiózł mnie pod drzwi muzeum Al Safah, który stanowi stary dom z cegły mułowej z XVII w., zlokalizowany wśród innych domów datowanych na 300-400 lat.  Al Safah to żywe muzeum, gdzie Omanki pokazują jak to kiedyś bywało: kobiety mielą pszenicę, ziarno kawy, wyrabiają ciasto na chleb, tkają, przygotowują olejki. W salonie zaproszono mnie do wypicia omańskiej kawy i skosztowania daktyli. Poczęstunek to też omański standard.

Bardzo mi się podobało. Po wyjściu z muzeum obejrzałam stare domy i skierowałam się w kierunku Misfat, wioski oddalonej o ok. 5 km od Al Hamry, zagłębionej wśród skał. Było gorąco, a droga cały czas się wspinała. Nawet postanowiłam się przejść, ale przede mną zatrzymał się samochód – wsiadaj – usłyszałam. Pojechałam z – jak się potem okazało - wojskowym, mieszkającym w domu w Misfat razem z ojcem (57 lat), bratem i siostrą oraz ich rodzinami.  Przyszła pora na lunch.

...

Nowy znajomy podwiózł mnie, a swemu młodszemu synowi kazał mnie oprowadzić po wiosce Misfat. Wspinaliśmy się w górę, (uff, jak gorąco!) spadaliśmy w dół, oglądałam skały i jaskinie, podziwiałam kanały faladź i rosnące przy nich kaskadowo palmy oraz bananowce. Woda w kanałach spływała z gór i nawadniała okolicę. Trzeba wyjaśnić wreszcie, co oznacza „faladź”: system kanałów faladź został zapoczątkowany już w II wieku p.n.e. A wg legendy stworzyły go duchy dżiny na polecenie proroka Sulejmana. Jak by nie było, pozwalają one utrzymać rolnictwo w tym pustynnym kraju. 75% wszystkich starych kanałów jest w dalszym ciągu czynnych. Część z nich tworzy sieć podziemną. W 2006 r. UNESCO doceniło unikalny charakter tego systemu nawadniania i wpisało pięć systemów faladź (ale nie ten w Misfat) na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowegoalnego i Przyrodniczego.

 

...

 

 

To właśnie z rejonu Dhofar była przywożona ta magiczna żywica;  upojnie i dusząco (i to jak!) pachnący skarb, który zapewnił Omanowi fortunę tysiące lat przed odkryciem ropy naftowej; żywica była używana przez cały starożytny świat w świątyniach m.in. Jerozolimy czy Egiptu,  gdzie kadzidło płonęło na ołtarzach bóstw, było używane w oczyszczających rytuałach i medytacjach. A w czasach, kiedy to  Trzej Królowie nieśli dary Panu Jezusowi  (mirrę, kadzidło i złoto), to właśnie kadzidło było najcenniejsze. A znawcy  podkreślają, że to właśnie kadzidło z okolic Salalah ma najwyższą jakość.

I dzisiaj w Omanie kadzidła używa się wszędzie – pachną nim targowiska, sklepy, restauracje i hotele. Okadzają też dymem ubrania. Turyści kupują kadzielnice (burnery - ceramiczne naczynia do spalania wonności) i kadzidła jako pamiątki, ale ja nie!  Lecz z wielką ciekawością poszłam na olbrzymi, słynny targ Al Hisn niedaleko pałacu sułtana, gdzie  jest  w czym wybierać.

Handel żywicą rozpoczął się już w VI w p.n.e., a  apogeum osiągnął w okresie: 300 r.p.n.e oraz 600 r. n.e. Kadzidło eksportowano drogą wodną statkami  i lądową na grzbietach osłów i wielbłądów m.in. do Arabii Wschodniej, Indii i Mezopotamii. Zwiedziłam  w kolejne dni pobytu w Salalah dwa ważniejsze ośrodki handlu kadzidłem: porty historyczne: AL Balid położony około 4 kilometrów od centrum Salalah i Sumhuram (Khor Rouri) – około 60 kilometrów na wschód. I choć ze wspaniałych niegdyś miast pozostały dziś już tylko fragmenty murów (domów, meczetu, cytadeli), oba są warte zwiedzenia. Wykopaliska obu starożytnych miast rozpoczęto w 1952 r. W 2000 r. oba miasta zostały wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowegoalnego i Przyrodniczego UNESCO w ramach programu „Kraina Kadzidła”. Tuż obok pozostałości Al Balid znajduje się Muzeum Krainy Kadzidła,  jest bardziej poświęcone historii regionu niż samemu surowcowi, ciekawe, ale szkoda, bo bardziej byłam nastawiona na  historię dotyczącą kadzidła. Al Balid odwiedził też Marco Polo i opisał jego świetność. W Sumhuram obok ruin miasta też jest małe muzeum. W drodze powrotnej zahaczyłam o miasteczko Taqah – starożytny port, dzisiaj senne miasteczko rybackie. Oprócz dawnego fortu, zachęcił mnie spacer wzdłuż wybrzeża,  laguna stanowi rezerwat przyrody.

W Salalah w hotelu Haana  spotkałam Holendra o imieniu Edward - bratnią duszę, mój rocznik, moje poglądy: nie ma go na facebooku i też wyznaje zasadę: „co zobaczę, tego mi nikt nie zabierze”. Był nauczycielem matematyki, ale teraz maluje i tak zarabia na życie (i podróże). Podróżował po Omanie solo i razem „kombinowaliśmy podwózki”. Miło spędziłam z nim dwa dni. Już pierwszego dnia mojego pobytu na południu Omanu wybraliśmy się razem na targ szukać transportu  do Mughsail leżącego około 50 km na zachód od miasta. To miejsce odwiedza się ze względu na widoki i wodotryski. Z otworów w ziemi i skałach wybijają silnym strumieniem wody morskie. Szczeliny powstały  w wyniku wielowiekowego uderzania fal  morskich o wapienne skały. 

...

Sam grób Hioba jest bardzo skromny, przykryty zieloną szatą w maleńkim meczecie. Ludzie się tam modlą. Weszłam po nałożeniu chusty na włosy i po zdjęciu butów. Na ścianie mauzoleum wisi drzewo genealogiczne od Adama i Ewy. Przy wejściu  w betonowej dziurze jest podobno (?) odcisk stopy Hioba. Obok – bardzo stary cmentarz, składający się z kamieni. Takie cmentarze widziałam też w centrum Salalah obok Wielkiego Meczetu i przy Al Balid.

Z Edwardem odwiedziliśmy też odległy o 70 kilometrów  Mirbat, przed miasteczkiem w samym środku rozległego starego cmentarza wzniesiono biały grobowiec muzułmańskiego świętego - Bin Alego, szanowanego uczonego, który w XII w. otworzył szkołę w Mirbacie.

Ostatnie godziny w Salalah spędziłam na targowisku obok dworca autobusowego. Powtarzam się: ubóstwiam bazary, ich atmosferę, zapachy i kolory. Porobiłam zdjęcia: paniom z ukrycia, panom na ich specjalne życzenie, w tym jednemu staruszkowi w umundurowaniu z karabinem i sztyletem! Przy jednym ze stolików w coffee shopie siedziało dwóch panów i jadło obiad. Zaprosili mnie do stolika. Jeden z nich – Said - bezobcesowo zadał mi pytanie: czy jestem mężatką, a na moją negatywną odpowiedź powiedział, że on ma trzy żony, a prawo mu zezwala na posiadanie  czterech i bardzo chciałby mieć za żonę jedną chrześcijankę, bo na pewno jestem chrześcijanką.  Dodatkowego uroku  rozmowie nadawał fakt, że Said mówił serio, ale tylko w języku arabskim. Angielski był mu obcy. Tłumaczył jego kolega. Dostałam jego numer telefonu i prosił o kontakt, jakbym się namyśliła.  Przy innych stolikach panowie grali w warcaby i karty. Pozwolili mi obserwować grę, oni pili kawę i herbatę, ja – soczek. I znowu okazało się, że  za mój soczek już ktoś zapłacił!

...

Rano tuż po przyjeździe do Maskatu i zakotwiczeniu się w hotelu, postanowiłam  wyruszyć  do dzielnicy Al Bustan. ...Uwieczniony w „Baśniach z 1001 nocy” uosabia postacie omańskich żeglarzy pływających po Ocenaie Indyjskim.To właśnie ten statek stoi na rondzie pomiędzy hotelem Al Bustan i Mariną. Tego dnia wykupiłam dwugodzinny rejs stateczkiem z podziwianiem wybrzeża, fortyfikacji, pałacu, ale przede wszystkim z podglądaniem delfinów. Były ich setki! Skakały wysoko i uciekały zwinnie w stylu „delfina”. Drogę powrotną do hotelu w Ruwi przeszłam pieszo, ale nie autostradą, tylko wybrzeżem  w stronę starówki. Był piątek i wszystko było pozamykane...

Ale to nie był dla mnie koniec dnia. Po kąpieli i przebraniu się w hotelu, około 17:00 wyjechałam do Parku Amarat. Następnego dnia w sobotę  miało się odbyć zakończenie festiwalu Maskat. Chciałam to zobaczyć i nie odkładać na ostatni dzień. Każdego roku w okresie od połowy stycznia do połowy lutego w stolicy odbywa się festiwal.

...

 

Późnym wieczorem efektowne fajerwerki oświetliły niebo.

...

Sobotę postanowiłam przeznaczyć na zwiedzanie miejscowości Nakhal, jakieś sto parę kilometrów od stolicy. Jest to ulubione miejsce wypoczynku w weekendy (piątek-sobota) mieszkańców stolicy. Ciepła woda zachęca do kąpieli: pluskają się mężczyźni i dzieci, rozebranych kobiet nie widziałam. Na brzegu siedzą i moczą nogi w ciepłej wodzie, a małe rybki podpływają i robią pedikiur. Za taką usługę w niektórych miejscach płaci się słono, a w Nakhal - jest za darmo. Spodobało mi się, jakie to miłe! Wody podobno mają właściwości lecznicze, są stosowane w leczeniu reumatyzmu. Młodzi ludzie siedzący pod drzewem umilali wszystkim czas swym śpiewem i tańcem; zauważyli, że kręciłam filmik i głośno się popisywali. Była też angielska wersja „Panie Janie”, i skierowany do mnie tekst piosenki „how are you?” czyli: „jak się masz?”.  Z

 

...

 

To było zdumiewające, bo hotel miał tylko trzy gwiazdki. Podjęłam decyzję skosztowania piwa, było bardzo ciepło, a w torbie w ręku miałam nowy nabytek - haftowaną sukienkę - pamiątkę z Omanu. Byłam zadowolona. Już następnego dnia miałam opuścić ten gościnny i piękny kraj. Pokierowano mnie i windą wjechałam na IV piętro; moim oczom ukazał się bar restauracyjny. Przy stolikach siedzieli panowie i pili piwo. W barze na półkach były też inne trunki. Ceny – bardzo niskie, ale od 20:00 podwoili kwoty (np. za piwo - do ceny  piwa w pięciogwiazdkowym hotelu Plaza Sur), bo o 21:00 miały się rozpocząć występy. Czułam się dziwnie, ale nie należę do strachliwych. Zamówiłam więc niemieckie piwo. Obok mnie siedziało dwóch młodych Pakistańczyków i też sączyli trunek. Mieli jeszcze talerz dodatków: daktyle, orzeszki, i mnie poczęstowali. Z tyłu za mną siedziała jedyna na sali kobieta, potem się okazało, że call girl. Dwóch panów w omańskich czapeczkach i sukienkach miało chyba już lekko dość (alkoholu). Chciałam doczekać imprezy, a było już pół godziny po czasie i nic. Wreszcie pojawiły się cztery panienki, podobno z Bangladeszu. Troszkę się poruszały w rytm muzyki, ale w zasadzie tylko „zbierały  papierki”(?). Zabroniono mi robić zdjęcia. Szkoda. Natomiast jeden z panów „na ludowo” sam zaczął tańczyć, więc za jego zezwoleniem, nagrałam jego „występ”. W chwilę potem kelner przyniósł mi do stolika od niego puszkę piwa, ale podziękowałam. Jednak aby nie robić mu przykrości i jednocześnie nie prowokować dwuznacznej  sytuacji:  nalałam sobie dwa łyki z puszki,  stuknęliśmy się „cheers - na zdrowie” i oddałam  mu puszkę. I tak się „zaprzyjaźniliśmy”. Ewidentnie wpadłam mu w oko, ale nie zachowywał się nieprzyzwoicie. Opowiedział mi, że jest byłym wojskowym, a był ode mnie dokładnie 10 lat (podał mi rok urodzin) młodszy, tylko nie bardzo to było widać. Nie chciałam już dłużej czekać, bo nie spodziewałam się żadnych tańców ani śpiewów i nie chciałam prowokować losu. Wojskowemu obiecałam, że jutro się zobaczymy. Słowa nie dotrzymałam. Taka to była niespodzianka w Omanie – ten bar  i to miejsce.

I tak mój pobyt w Omanie dobiegał końca. Ostatniego dnia chciałam  ostatecznie zrobić resztę małych zakupów. Na stoiskach z pachnidełkami kupiłam kilka buteleczek. Na spróbowanie do Warszawy – nabyłam za ostatnie wymienione pieniądze - paczkę daktyli, a do tego sprzedawca dał mi (jako ciekawostkę) polskie „krówki” z napisami w  języku arabskim.

Po południu dzieloną taksówką pojechałam do Seeb na lotnisko za specjalnie na ten cel odłożone ostatnie 500 baisa.

Wróciłam opalona i szczęśliwa, że odwiedziłam Oman i poznałam jego skarby: morze, góry przestrzenie pustynne, smak ryb oraz  zapach prastarego kadzidła, nawet jeśli mnie dusił! Wspaniale, że spotkałam na swojej drodze tylu życzliwych ludzi. Szukran.

 

 

 

 

Maskat - miasto i Starówka, festiwal oraz Nakhal

Sur i okolice

Ibra

Nizwa i okolice

Salalah i okolice

a oto filmiki:

bottom of page