top of page

Uganda i Rwanda - 2011r.

W tych krajach wołają za tobą "mzungu" i musisz się do tego przyzwyczaić. Już wyjaśniam.

Słowo „mzungu” („muzungu”) pochodzi z języka suahili - sztucznie powstałego języka wielu państw Afryki - i oznacza osobę obcego pochodzenia. W języku kinyarwanda, obowiązującym w Rwandzie,  używany jest „umuzungu” w liczbie pojedynczej i „abazungu”  - w  mnogiej. Na początku kolonizacji określenie dotyczyło osób przybyłych z Europy na kontynent afrykański. W Ugandzie, także w Rwandzie, wołano za mną posługując się właśnie takim określeniem. Nie odczuwałam, aby było to obraźliwe czy też miało wydźwięk negatywny, po prostu ludzie chcieli, abym zwróciła na nich uwagę. Jak tylko na dźwięk tego słowa odwracałam się i machałam przyjaźnie rękoma, to odwzajemniali sympatię. Co prawda w Rwandzie słowo to jest zakazane, ale zakazów tam jest  mnóstwo – o tym będzie później.

Najpierw powstał pomysł, aby zobaczyć górskie goryle. Te niesamowite olbrzymy o rozmiarze XXL  zafascynowały mnie. Z opowiadań moich znajomych wynikało, że spotkanie się z nimi w dżungli jest wyjątkowym przeżyciem, więc, jak zwykle, postanowiłam drążyć temat. Zaczęłam od odwiedzin warszawskiego ZOO, ale  to nie to samo co obserwacja  ich w lasach pośród wulkanów.

...

w deszczowy dzień, obserwowałam rodzinę dwunastu osobników z przywódcą stada o imieniu Charles i jego „kobietami”. Były też dwa urocze, jednoroczne małolaty (goryle żyją około czterdziestu paru lat, a Karolek miał 24 lata), których zabawy i fikołki niczym się nie różniły od zachowania ludzkich dzieciaków. Dorosłe goryle patrzyły obojętnie na ludzi, zajadały przysmaki – w tym liście eukaliptusa, które mogą wprawić je w stan lekko „ulotny”. Sama „impreza” jest jednak fabryką. Nawet zaczęto organizować dla turystów ludowe występy przed wyjściem do parku Volcanoes. Ale, mimo to, warto, bo jest to zapierające dech przeżycie. Grupa odwiedzających może liczyć max 8 osób, odległość od zwierząt min. 6 m (czyżby? były na wyciągnięcie ręki!), czas - max jedna godzina. Idzie się z przewodnikiem w towarzystwie panów z karabinami, bynajmniej nie na zwierzęta. Przeprawa przez gąszcz i podejście nie jest łatwe, było ślisko i mokro, idący na przedzie wycinali maczetami gałęzie. Ale to też należy do atrakcji. Na koniec dostaje się dyplom i jak tu nie mówić, że to fabryka! Ale 60 minut w towarzystwie największych człekokształtnych pozostanie na zawsze w pamięci.

...

 

Z Kampala, po około sześciu godzinach jazdy od świtu, po przejechaniu równika, w południe następnego dnia dotarłam do ślicznego miasteczka Kabale. Po niesamowitym całonocnym hałasie i zapachu spalin stolicy było to wytchnienie. Nareszcie czułam się wspaniale: malutki hotelik, lokalna knajpa, wokoło pagórki z tarasami pól uprawnych i dalej jezioro Bunyonyi.  W jedną stronę nad jezioro pojechałam boda-boda, a z powrotem odbyłam wędrówkę pieszo osiem kilometrów - wśród gór, również i kamieniołomów, gdzie w pyle rękoma i zwykłymi motykami pracujący ludzie, również kobiety, przygotowywali materiał budulcowy. Niesamowity widok. Robione przeze mnie zdjęcia nie spodobały się jednemu z robotników, był moment groźny, ale zakończony uśmiechem. Na udobruchanie rozdałam wszystkim po tzw. smyczy na komórkę lub klucze.  Skończyło się dobrze.

...

Czekała mnie przeszło dwugodzinna jazda do Kisoro – miasta granicznego, po czymś co trudno nazwać drogą. Całe szczęście, że jechaliśmy wolno, bo w osobowym samochodzie, oprócz wielkich bagaży, było nas dziewięć osób, a kierowca siedział na kolanach pasażera trzymającego ręce z tyłu, aby umożliwić prowadzącemu kierowanie samochodem. W Kamerunie, w analogicznym aucie, było nas tylko osiem osób!

Z Kisoro jest już pięć kilometrów do granicznej miejscowości Cyanika leżącej w  Rwandzie. Na granicy spotkałam się z misjonarzem, dzięki któremu mój pobyt w Rwandzie stał się bardziej atrakcyjny i dzięki któremu również od innych misjonarzy uzyskałam tyle ciekawych informacji o tym dziwnym kraju. No i spotkałam się z gorylami. Bardzo wszystkim dziękuję!

W czasie pobytu na misji Księży Marianów w Nyakinama niedaleko Ruhengeri dowiedziałam się sporo interesujących rzeczy. Pierwszy popołudniowy samotny spacer po wiosce oddalonej o około 400 m od siedziby misji był małym szokiem. Nie mogłam sama się zorientować, o co chodzi, ale mijani  ludzie patrzyli na mnie wodząc tylko oczyma bez żadnej mimiki twarzy. Dopiero potem dowiedziałam się, że to nie ja powinnam się ich bać, bo to oni się mnie boją. Nie wiedzieli, skąd się wzięła taka mzungu. W ramach ogłoszeń niedzielnej Mszy, ksiądz mnie przedstawił (oklaski) i wtedy było lepiej, ale nie tak, jak w Ugandzie: powszechne zaczepianie i otwartość. Wtedy w niedzielę rozdałam (wyszarpywali wręcz!) obrazki, a w południe wylądowałam w tzw. „kabarecie”, czyli w wolnym tłumaczeniu – małym barze. Wypiłam lokalne ciemne piwo Turbo Lion z lokalnym, ale światowym człowiekiem, bo współpracującym z siostrami zakonnymi – Polkami, który znał dobrze język francuski i pochwalił się, że był w Rzymie. Dodam, że mieszkańcy gustują w piwie domowym wyrabianym z bananów i działanie piwa jest czasami wręcz bardzo widoczne.

To co od razu różniło Rwandę od Ugandy to czas (jedna godzina wcześniej) i ruch prawostronny (w Ugandzie obowiązuje lewostronny) oraz ceny - jedne z wyższych w Afryce. Ale to nie jest istotne.

W samochodzie pięcioosobowym nie ma prawa być więcej niż pięć osób. Autobusy odjeżdżają punktualnie, nie czekając na zapełnienie do granic możliwości, co jest standardem w całej Afryce. A w czasie jazdy motocyklem obowiązuje nałożenie kasku.

Panuje powszechna czystość: żadnych śmieci, w całym kraju niedozwolone jest używanie toreb, zwanych powszechnie reklamówkami.

Chodzenie na bosaka czy standardowych plastikowych klapkach jest niedozwolone w stolicy, bo świadczy o biedzie (i tak w wioskach biegają boso). Jazda rowerem – też nie przystoi. W miastach widać było nowoczesne wieżowce ze szkła i aluminium. Slamsy w stolicy zlikwidowano. W miasteczkach i wioskach jest zakaz budowania okrągłych chat afrykańskich, które tak bardzo mi się podobają. Dom ma być prostokątny i usytuowany równolegle do drogi. Do tego ganek i ogrodzenie, ale z prześwitem, bo wszystko jest kontrolowane, no i kwiatki. Chaty ludzi z buszu nakazano przenieść  do drogi w celu lepszej obserwacji.

Wokoło policja i wojsko z karabinami oraz ciche (?) przyzwolenie strzelania. Żadnych burd i awantur. Wszyscy żyją w strachu, stąd ta nieufność. Do więzienia idzie się za wszystko i za nic. Więźniowie ubrani na różowo pracują przy robotach publicznych. Jeśli trafi się do więzienia w swoim rejonie, to tylko pół biedy, bo znajomi i rodzina nakarmią i napoją, a jeśli człowiek zostanie uwięziony w obcym rejonie,  to nikt mu nie da ani jeść ani pić; więzienie nie zapewnia posiłków ani napoi. Przykładem kontroli jest np. brak wyznaczonych terminów początku roku szkolnego. Odpowiedzialny człowiek ma być czujny, słuchać ogłoszeń i radia, aby w ciągu paru dni powiadomić wszystkich o konieczności pójścia dzieci do szkoły lub ewentualnie o terminie narady. Bo jak tego nie zrobi i przegapi informacje – to czeka go więzienie, ci co nie przyszli – też idą siedzieć.

Ogólnie ma być widoczny dobrobyt, który dotyczy jedynie nielicznych – lubiących wynajmować drogie hotele, które ja omijałam z daleka. 

Chęć odcięcia się od przeszłości spowodowała wprowadzenie zmiany: zamiast języka francuskiego, urzędowym językiem jest teraz angielski. W praktyce wygląda to tak, że wszyscy mówią językiem lokalnym, niektórzy starzy ludzie znają francuski, a młodzież i dzieci chwaliły się znajomością angielskiego. Najczęściej zadawanym mi pytaniem było: „what time is it?”, czasem „what is your name”. Zdanie „give me money” wydaje mi się, że nie zawsze było zrozumiałe dla dziecka, które mnie zaczepiało, ale widocznie ktoś ich tego nauczył. Standard.

Absurdy są tak straszne, że trudno uwierzyć. Boję się, że to pęknie któregoś dnia i rzeź z 1994 r. się powtórzy.

Upamiętnienie wydarzeń ludobójstwa z 1994 r. jest powszechne w postaci pomników oraz pozostałości po spalonych kościołach i pomordowanych w nich ludziach. W Kigali jest mauzoleum ufundowane przez Belgów, warte odwiedzenia. Oprócz tego można odwiedzać liczne miejsca pamięci. Wszędzie jednak jest wspomnienie zamordowanych Tutsi. Historycznie ujmując, plemiona wzajemnie się zabijały, ale obecnie u władzy jest prezydent należący do tego plemienia, stąd taka interpretacja. O istnieniu plemion nie wolno mówić, stąd zamiast słowa Tutsi i Hutu mówi się: ci dłudzy, ci krótcy. Ludzie są wymieszani, ale długich od razu można rozpoznać, bardzo się wyróżniają.

W Nyakinama mieszkają głównie Hutu, w stolicy – większość stanowią Tutsi.

 Na misji słuchałam też opowieści o wierzeniach. W Rwandzie ludność wyznaje wiarę monoteistyczną. Bardzo podoba mi się określenie, że ich Bóg zawsze wraca na noc do Rwandy, bo ich kraj jest najpiękniejszy. Rzeczywiście, piękne to państwo, określane w przewodnikach jako kraj tysiąca dolin, teraz dodaje się: i kraj tysiąca problemów. Rwanda jest małym państwem ( a słowo „Rwanda” znaczy „olbrzymi”) - ma powierzchnię około 26,3 tys. km2, czyli mniej niż województwo mazowieckie liczące  35,6 km2, zamieszkuje ją  ok. 9,5 milionów ludzi, a więc  kraj ten ma bardzo dużą gęstość zaludnienia.

Rytuały obrządków są widoczne na twarzach mieszkańców: ślady uderzeń kamieniem, dziobnięcia widelcem lub przyłożenia gorącej monety. Robią to w celu wypędzenia złego, który np. powoduje ból głowy (czyli leczniczo, a gdy dziecko krzyczy z bólu, to znaczy, że złe ucieka) lub w celu inicjacji (co nie przeszkadza w tym, że dziecko przyjmuje sakrament chrztu w kościele katolickim). Wierzą w dwa bóstwa: białe – złe, które błąka się, a dobre - czarne, trzeba udobruchać. Ojciec nadaje imię potomkowi ósmego dnia podnosząc go do góry. Tak naprawdę, tylko kobieta płodna ma wartość, inna się nie liczy. Ale pocieszająco, mężczyzna musi wybudować dom dla swej przyszłej żony i odtąd nie ma prawa noclegu w domu rodziców. Najgorszą rzeczą jest być wyklętym przez ojca lub brata.

Kobiety np. nacinają sobie powieki, uznając to za upiększający makijaż. Przy okazji: powiedzenie komuś „poruszasz się jak krowa” lub też „masz oczy jak krowa” jest największym komplementem. Co kraj to obyczaj.

...

 

Wypuszczając się w głąb kraju zwiedziłam Nianzę, pierwszą stolicę Rwandy, gdzie odwiedziłam muzeum królewskie: część Rukali w postaci chat (okrągłe!)  i nowoczesny pałac Rwesere, obecnie muzeum sztuki. Tam też można dowiedzieć się ciekawych rzeczy o historii państwa – królestwa.  I pomimo wzrostu cen za bilety wstępu, warto zobaczyć. Bilet zdrożał z 3000 do 6000 franków rwandyjskich, czyli z 5 dolarów na 10, ceny wstępu są różne dla obywateli Rwandy, rezydentów i cudzoziemców.

...

 

Innego dnia wybrałam się na plantację herbaty (rwandyjska herbata uważana jest za jedną z lepszych) i do fabryki zwanej Pfonda, gdzie zostałam profesjonalnie oprowadzona po salach z poszczególnymi etapami przygotowania herbaty: od segregacji zielonych listków do tej miałkiej formy, którą pijemy, poprzez degustację – taką, jaką robi się w przypadku wina.  W samej fabryce pracuje 150 osób, ale na plantacji ponad 3000. Chociaż 30% masy liści jest przetwarzanych na to, co potem pijemy, to i tak produkcja dzienna wynosi parę ton. Wyszłam z paczką najlepszej herbaty.

Kibeho jest wyjątkowym miejscem. Nazywane jest afrykańskim Lourdes, bo jest jedynym miejscem objawień maryjnych w całej Afryce, pierwsze z nich -  w  listopadzie 1981 roku. Kościół  je uznał w 20 lat później, w czerwcu 2001 r. Istniejące sanktuarium poświęcone jest Maryi – Matce Słowa. Chociaż Jej święto obchodzone jest w listopadzie, to 15 sierpnia na uroczystościach są obecni bardzo liczni pielgrzymi, co nie jest typowe dla Afrykańczyków. Widziałam olbrzymią ilość autokarów i pątników, którzy tak jak wszędzie na świecie, czuwali całą noc śpiewając pieśni, modląc się i koczując na trawie. Główna Msza była koncelebrowana przez grono księży z udziałem trzech Polaków – na czele z lokalnym biskupem. To było duże przeżycie.

 Odsyłam Was do małej książeczki wydanej przez wydawnictwo Pallotynów, aby zapoznać się z Orędziem Maryi dla Rwandy, Afryki i całego Świata.

Ponieważ jestem tylko człowiekiem,  pochwalę się,  to też dziwne przeżycie: spotkałam się z jedną z widzących – Natalie. Mieszka przy kościele w Kibeho. I mam jej zdjęcie, a obok niej - ja. Stojący obok księża byli warunkiem wykonania tej fotografii, bez nich - tylko sama Natalie nie chciała się zgodzić.

W Kibeho miałam przyjemność być gościem sióstr franciszkanek – tych z podwarszawskich Lasek, które prowadzą tam ośrodek dla niewidomych dzieci. Powstanie tego centrum jest długą i ciekawą historią,

...

Granicę pomiędzy Rwandą i Ugandą z powrotem przekraczałam autobusem na trasie Kigali (stolica Rwandy) i Kampala (stolica Ugandy). Autobus kiedyś był nowoczesny, ale to już przeszłość: teraz straszyły kikuty kabli i dziury przy oknach. Co prawda, przed trasą na dworcu dawali ciabatę (placek), którą popić można było herbatą (czysta esencja z mlekiem i dużą ilością cukru) oraz na drogę – butelkę wody.

...

 

Obowiązkowo  należy pojechać do Namugongo, oddalonego o mniej więcej godzinę drogi od stolicy, gdzie są dwie świątynie: katolicka i anglikańska, obie poświęcone męczennikom ugandyjskim, będącymi chrześcijańskimi patronami tego kraju. Śmierć męczeńską ponieśli zarówno katolicy, jak i anglikanie. Sanktuarium Męczenników Ugandy postawiono w miejscu, gdzie Charles Lwangi  razem z pozostałymi osobami  został spalony żywcem w obronie wiary w okresie prześladowań chrześcijan za czasów panowania króla Mwagi. Karol Lwaga – wówczas 25-letni wódz plemienia Nagweya - był jednocześnie przełożonym paziów króla Mwagi. Został wyróżniony ponieważ, nie tylko poniósł śmierć z pokorą, ale zachęcał innych do wytrwania. Jego ciało palono wolno zaczynając od stóp. Dzień 3 czerwca  jest dniem wolnym od pracy dla uczczenia wydarzeń  z 1886 r. W sumie ugandyjskich męczenników jest wielu, ale 13 z nich zostało zamordowanych właśnie w Namugongo  w latach 1885-87. Beatyfikacji męczenników z Ugandy dokonał Benedykt XV, a kanonizował ich Paweł VI w 1964r.

Na terenie kościoła anglikańskiego zwiedza się miejsce holokaustu – wioskę z  chatami.

Namugongo leży na drodze do miejscowości Jinja  nad jeziorem Wiktorii. Tam zobaczyć można miejsce źródła Nilu, zwanego Nilem Wiktorii - w postaci bąbelków wydobywających się na powierzchnię wody jeziora. Nil Wiktorii zmienia nazwę na Nil Alberta (po przejściu przez jezioro Alberta), a cały górny odcinek rzeki nosi nazwę Nilu Białego. Miejscowość Jinja należy do turystycznych i ma charakter wypoczynkowy. eszcze

 

Przed wyjazdem zarezerwowałam sobie miejsce na wycieczce organizowanej przez Red Chilli. Jest to biuro dla plecakowiczów, analogiczne do Wild Dog, tego, z którego usług korzystałam zwiedzając Namibię. Chciałam zobaczyć Ugandę od strony przyrody: wodospady Murchison, odwiedzić największy park ze zwierzętami, przejechać się stateczkiem po Nilu i jeziorach Wiktorii i  Alberta. Zorganizowanie  takiej eskapady  wymagałoby czasu, a Red Chilli robi to za niewielkie pieniądze. Zaczęłam od noclegu   na przedmieściach stolicy  w ich hotelu (duży ogród, bar, restauracja i mnóstwo pawilonów  z pokojami). Następnego dnia autobusikami w osiem osób przejechaliśmy przez miejscowość Maisindi do obozowiska Red Chilli nad Nilem, aby stąd realizować program. Było nas w sumie paręnaście osób, w tym małżeństwo Polaków. I podobnie jak w Kenii czy Namibii, z szyberdachu obserwowaliśmy słonie, żyrafy, bawoły, hipopotamy (masa do 3,5 tony!) i liczne antylopy (w tym najwięcej o  nazwie waterbuck). Z pokładu statku Queen of Africa na brzegu Nilu widoczna też była liczna zwierzyna, w tym krokodyle i masa kolorowych ptaków. Wodospady, pomimo że była tzw. pora sucha, były imponujące. Oglądaliśmy je zarówno ze statku, jak i z lądu podchodząc tak, że staliśmy we mgle składającej się z kropelek wody Widoczna była kolorowa tęcza. Przypomniał mi się wodospad przy źródle Nilu Błękitnego oglądany w Etiopii. Obie rzeki Nil Biały i Błękitny, jako największe odnogi tworzące wielki Nil,  łączą się w okolicy Chartumu.

 Na terenie obozowiska pobyt umilały dzikie świnie, małpy i czasem hipopotamy. W obawie przed atakiem zwierząt na nasze namioty, gdzie nocowaliśmy, obowiązywał absolutny zakaz posiadania w nich jedzenia. Mieszkałam razem z Sarą – dziennikarką z Nowego Yorku, z pochodzenia Ukrainką,  znającą język rosyjski. Opowieści przewodników w języku angielskim  tłumaczył mi na język francuski Paul Kanadyjczyk z Quebec, a Sara - na rosyjski, toteż  było mi łatwiej rozumieć.

...

 

I tak zakończyłam wakacje na lotnisku w oczekiwaniu na odlot, który był wyznaczony na godzinę drugą w nocy. Szybko upłynęło 25 dni. Pomyślałam, że te dwa odwiedzane przeze mnie państwa, tak bardzo podobne, są jednocześnie tak bardzo różne. A przyczyniła się do tego cywilizacja. 

 

 

Uganda: Kampala, Namungongo, Kabale, Kisoro, Entebbe, Jinge i wodospady Murchison

a oto filmiki:

muzyka na ulicy

i w kościele:

Rwanda: Kigali, Nyanza, Gisenyi, Butare

misje: Nyakinama, Kabuga i inne oraz Kibeho

             Kibeho

Goryle

park narodowy

bottom of page