top of page

Birma i Kambodża poprzez Bangkok - 2002r.

Do Bangkoku pojechałam, aby załatwić sobie wizę do Birmy (wcześniej zwanej Myanmar). Birma bowiem była celem następnej mojej wyprawy. A to za sprawą pewnego artykułu w popularnym czasopiśmie. Relacja ze zwiedzania tego kraju mnie zachęciła. Autorka przyjęła mnie w domu udzielając szczegółowych porad. Do dziś utrzymujemy kontakty, jest znaną podróżniczką.

Z wypełnieniem formularza wizowego do Birmy miałam problem, bo nie wiedziałam, jaki kolor włosów mam wpisać: biały, tj. naturalne siwe, a może brązowe farbowane; zawód inżynier też nie był wystarczający, musiałam podać adres i nr telefonu miejsca pracy. Ale po dwóch dniach wizę odebrałam.

...

 

Tyle słyszałam o Ankor Wat w Kambodży, że postanowiłam na chwilę tam wpaść

...

Pewnego razu mój przewodnik motocyklista podziękował mi za to, że częstuję ubogie dzieci cukierkami. Nawet po tylu latach to pamiętam.

Byłam tam w listopadzie, a upał i wilgotność były nie do zniesienia! Jedna półtoralitrowa butelka wody nie wystarczyła. Wyobraźcie sobie, że nie miałam odwagi i siły wyjść z cienia i podejść do handlującego wodą, aby nie upaść. Cena butelki z wodą w tym miejscu od razu postawiła mnie na nogi. W dodatku otrzymałam SMS z Warszawy informujący, że spadł pierwszy śnieg! Jakże zazdrościłam mieszkańcom mojej stolicy. Wszystko jest jednak względne.

 A głos cykad był wszechobecny i dosłownie ranił uszy.

Dodatkową niezaplanowaną atrakcją było lokalne wesele, które odbywało sie o 6 rano w ogrodzie przy domu na obrzeżach Siem Riep. Ciotka państwa młodych, mieszkająca na stałe w Paryżu, ale rodowita Kambodżanka, zauważyła samotną turystkę i zawołała mnie zza ogrodzenia, gdzie goście weselni jedli i toczyli rozmowy. Niestety nie było tańców, może ze względu na klimat. Para młoda zaprosiła mnie do udekorowanego z racji wesela – ogrodu. Młodzi też byli ozdobieni kolorowymi wstążeczkami i kwiatuszkami. Po krótkiej pogawędce i wymianie serdeczności opuściłam gościnny dom, aby na bazarze wydać ostatnie pieniądze, gdyż w tym dniu odlatywałam do Bangkoku i dalej do Birmy. Na straganie, między innymi, kupiłam, jak sądziłam, mydło, ale w Polsce się okazało, że kupiony produkt nie tylko się nie pienił, ale dziwnie był lepki. I miał smak cukru. 

W drodze powrotnej około południa zobaczyłam, że po weselu nie było już śladu, to upał wypędził gości.  

Na lotnisku w Yangon – stolicy  Birmy, napis głosił „Welcome in Golden Land”

Witamy w złotym kraju. Nie był jednak złoty do końca, bo jest to państwo reżimowe, ale jego mieszkańcy – przeuroczy.

...

W ówczesnej stolicy Yangon (nazwa pochodzi z czasów wojny z plemionami Monów,  miasto, zwane wcześniej Rangun, powstało w VI w.) – wybrałam White House Hotel prowadzony przez dwóch braci. Panowała tam familijna atmosfera, a jego wizytówką było, może jeszcze jest, najlepsze śniadanie w całej Azji jedzone na dachu hotelu. Bosko! Do zjedzenia jest WSZYSTKO, oni zbierali przepisy kulinarne z całego świata. Bracia prowadzili szeroko zakrojony biznes – wynajmowali samochód, wymieniali walutę w każdą stronę, czyli all inclusive.

Napisałam, że stolicą było miasto o nazwie Yangon, ale  teraz dowiedziałam się, że  stolica Birmy została formalnie w 2007r. przeniesiona do miasta o nazwie Naypydaw. Ciekawostka.

W hotelu wynajęłam na dwa tygodnie samochód, a była to rozwalająca się toyota corolla, z kierowcą – Hindusem o imieniu Nine Sou, płacąc za wszystko 400 dolarów (kierowca sam płacił za siebie). Nine Sou benzynę kombinował na czarnym rynku, czyli nalewana była po drodze z karnistrów, bo benzyna była reglamentowana (skąd my to znamy?).  Dołączyła się do mnie para Kanadyjczyków: Diana i Dawid, którzy nie mieli pomysłu na zwiedzanie Birmy, w ten sposób we trójkę plus kierowca wyjechaliśmy na objazd kraju.

...

 

 

Wspominam podjazd w chmurach i górach nad jezioro Inle. Była to droga bardzo kręta, zapadła noc, samochód nie dawał rady. Kierowca okazał się mistrzem kierownicy: na każdym zakręcie trąbił, bo mijanka graniczyła z cudem, a przy tym opowiadał, ile wraków samochodowych i osób już leży w głębokiej przepaści. I wtedy sobie pomyślałam, że jak spadniemy, to nikt nie będzie wiedział, gdzie jest mój grób, bo nikt nie wie, gdzie teraz jestem. Szczęśliwie dojechaliśmy, a urok tego miejsca wynagrodził wszystko. Hotel Remember Inn nad jeziorem zapewniał masaż birmański stopami; sprytne były stópki drobnej kobietki, za całe dwa dolary wprowadzały w trwający godzinę relaks! Rewelacja.

Wynajętą łodzią przemieszczałam się po jeziorze, omijając pływające domy i targowiska, mieszkańcy wiosłowali używając swej jednej nogi, bo ręce mieli zajęte. Na jeziorze oprócz domów są pagody, w tym klasztor, w którym można zobaczyć wytresowane, skaczące koty. W sklepach można było kupić cudowne rękodzieła i wyroby z prawdziwego jedwabiu.

To miało być super atrakcją – odwiedziny u rodziny z plemienia Padaung z gór Shan grupy Mon-khmerskiej, czyli kobiet z długimi szyjami. Kobiety noszą obręcze od 5 roku życia - najpierw jedną, potem w wieku 10 lat dokłada się następne, w sumie mogą ważyć do 10 kg. Jakby je zdjęły - to osłabione kręgi spowodowałyby śmierć kobiety. Mają też obręcze na palcach i dłoniach. Wieczorem odbywały się wspólne tańce i śpiewy oraz handel, nawet kupiłam pierścionek i bransoletki. Ale pozostało uczucie lekkiego niesmaku, było jak w ogrodzie zoologicznym, taka cepeliada. Mówią, że nie należy żałować tych kobiet, bo są relatywnie zamożne, dając się oglądać za pieniądze, co prawda kosztowało to tylko trzy dolary. Przyszli mężowie też muszą drogo  zapłacić za chęć żeniaczki z taką kobietą o długiej szyi.

...

Po powrocie z Birmy  wszystkim opowiadałam, że wyjadę tam, jak będę na emeryturze: sympatyczni ludzie, jedzenie wisi na drzewie albo pływa w czystej wodzie, a wysokość emerytury w Polsce skromna – tam zezwoli na dostatnie życie. Panującego reżimu nie dawało się odczuć.

MIN-GALA-BA to najpiękniejsze słowa, jakie słyszałam od wszystkich i wszędzie, można to w wolnym przekładzie przetłumaczyć jako „good luck” – powodzenia, ale w formie błogosławieństwa. Czy nie piękne?

 

bottom of page